Do zobaczenia w lipcu!

niedziela, 2 czerwca 2013



Jak można z łatwością zauważyć, życie na blogu zatrzymało się i nie chce ni drgnąć w kierunku postępowym. Niestety, ale autor przez swoje lenistwo, gapiostwo i niekompetencje zaniedbał całkowicie obowiązki szkolne i to właśnie im musi poświęcić swój czas. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mądrzejszy, miejmy nadzieję z tytułem licencjata wróci w lipcu i znów zacznie zrzędzić na tematy wokół futbolowe. A tymczasem, znika naskrobać (choć to słowo niekoniecznie jest w tym wypadku adekwatne) słów kilka o językowych seksualnych aktach dominujących oraz użyciu wulgaryzmów opartych na sferze seksualnej. Trzymajcie kciuki, by była z tego piątka w indeksie.

Do zobaczenia i zaczytania w lipcu.
Autor.

Bohater tygodnia

niedziela, 28 kwietnia 2013


-To o czym przeczytam w tym tygodniu?- zapytał mnie przy zapachu grillowanych kiełbasek mój najwierniejszy czytelnik (kiedy się takowego dorobiłem- nie wiem, ale cieszę się, że istnieje). Odpowiedziałem mu –No a o kim mam napisać? Nie chcę, ale muszę… Dziś to słowo ciałem się stanie i zaistnieje na ścianie niniejszego bloga. Sam osobiście trochę też odpokutuję. Robert Lewandowski nie był do tej pory dobrze traktowany przez „Gola Niedzielnego”. Po historycznych już czterech golach wbitych Realowi w półfinale Champions League, moim obowiązkiem jest choć wspomnienie o tym wydarzeniu.

Chciałbym za jednym zamachem poruszyć kilka wątków jednocześnie. Po pierwsze, wielkie i szczere gratulacje dla Roberta. Bez względu na to, jak do tej pory wypowiadałem się o grze polskiego napastnika i abstrahując zupełnie od moich wpisów na Twitterze, przyznaję, że Lewandowski rzucił tymi czterema bramkami świat do swoich stóp. Z niebywałą lekkością zatkał krytykom (w tym mnie) usta śmierdzącymi skarpetami i owinął ich głowy szeroką taśmą izolacyjną. Lewy pokazał klasę typowego snajpera- egzekutora, który bezlitośnie wykorzysta każde podanie skierowane do niego w pole karne. Aż trudno uwierzyć, że wszystkie te epitety skierowane są do zawodnika rodem z Polski. Jak pamięcią sięgam wpław swej ponad dwudziestoletniej pamięci, to o żadnym piłkarzu nie wypowiadano się w podobnym tonie. Wiadomo oczywiście dlaczego- ani żaden Polak, ani żaden gracz na świecie, nie wbił Realowi Madryt czterech goli w półfinale najważniejszych klubowych rozgrywek.

W ciekawych, aczkolwiek enigmatycznych barwach przedstawia się przyszłość Lewandowskiego. Środowe osiągnięcie Polaka jest jakąś częścią jego bardzo dobrego sezonu. Wszystko wskazuje na to, że obecna kampania zakończy się dla Borussii finałem Ligi Mistrzów. Jeśli Robert popisze się podobną skutecznością, co w meczu z Realem, to fani BVB chyba nie muszą się martwić o rezultat tego starcia. Sen z powiek powinien spędzać im następny sezon, w którym to może zabraknąć kilku najważniejszych zawodników obecnego teamu. Kontrakt z Bayernem podpisał już Mario Goetze. Są ogromne szanse i przesłanki ku temu, aby los młodego Niemca podzielił Lewandowski. Czy to aby słuszny wybór?

W mojej ocenie tak, jeśli tylko Bayern pozbędzie się jednego ze swoich super snajperów. W chwili obecnej skazanie się na trudną walkę o miejsce w zespole z Mario Gomezem i Mandżukiciem byłoby głupotą. Tym bardziej, że jest kilka klubów z podobnego pułapu, które przyjmą skutecznego napastnika z otwartymi ramionami. Problemy w linii ataku mają dwa giganty z Hiszpanii- Real i Barcelona. O zainteresowaniu tych klubów jest na razie cicho. Kto wie, może do czasu. Zdecydowanie głośniej jest o rzekomym transferze do Monachium. Plotki głoszą, że wspominany już Gomez jest na celowniku Chelsea Londyn. Ewentualny transfer tego zawodnika otwiera furtkę Lewandowskiemu. Przejście do Bayernu byłoby o tyle bezpieczne, że nasz napastnik zna niemieckie podwórko jak własną kieszeń i raczej rudno byłoby go czymś zaskoczyć. Inna kwestią jest napykanie sobie biedy u fanatyków Borussii. Nowego pracodawcy można poszukać także na Wyspach. Jak już wspomniałem, napastnika szuka Chelsea. Jednak o zatrudnieniu Lewandowskiego można mówić tylko wtedy, jeśli The Blues awansują do Ligi Mistrzów lub jeśli stery statku Abramowicza obejmie Mourinho, a ten swą elokwencją przekona agenta Lewego do transferu. Jest także możliwość transferu do Manchesteru (i United i City), lecz decyzja o przeniesieniu się do kolebki brit popu mogłaby okazać się strzałem w kolano. Obie wymienione drużyny dysponują taką ilością świetnych napastników, że Lewandowski mógłby przepaść bez śladu. Alternatywą mogą okazać się Włochy. Jednak o jakimkolwiek zainteresowaniu ze strony Serie A nikt jeszcze nie słyszał. Jedno jest pewne- Polak musi opuścić BVB, bo ta organizuje wielką wyprzedaż. Robertowi może zrobić (jeśli już się nie zrobiło) w ekipie Kloppa za duszno. 

O Lewandowskim głośno na każdym kroku. Nie szczędźmy pochwał, bo faktycznie Robert dokonał rzeczy wielkich. W pewnym momencie zauważalny jest jednak brak umiaru. Kiedy słyszy się opinię w stylu- Mój dziadek opowiadał mi o Wembley ’73, ja swoim wnukom opowiem o Lewandowskim ’13, to mnie osobiście zapala się czerwona lampka ostrzegawcza. Od takiej postawy już niedaleko do uznania 24.04 świętem narodowym. Nie przekonują mnie argumenty o dole polskiej piłki i reprezentowanie postawy „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Ja swoim wnukom opowiem, że za moich czasów Polacy grali jak łamagi, ale był taki Lewandowski, co Realowi cztery gole strzelił. Mam nadzieję, że do tej opowiastki będzie jeszcze co dołożyć. Już widzę oczami duszy mojej ogólnopolski hejt w czerwcu (swoją drogą zauważyliście, że kwiecień to miesiąc, kiedy naród nam się jednoczy, a czerwiec to taki czas, kiedy dostajemy ogólnej kurwicy?) na Lewego, bo ten nie strzelił gola Mołdawii. Ja wówczas skrytykuję go z pewnością. Mam do tego prawo, bo teraz oceniam go z chłodną głową. Takiego przywileju nie powinni dostać ci, co od środy uprawiają futbolowy onanizm. Rozwagi narodzie i odrobiny rozsądku.

Miłej majówki.
Autor.


Czas na zmiany

niedziela, 14 kwietnia 2013


Świat poszedł do przodu, pojawiły się komputery, amfetamina, samoloty (…) – mawiał gangsterskim tonem Fred w słynnym dialogu z Bolcem w filmie Olafa Lubaszenki „Chłopaki nie płaczą”. Ano świat zmienia się non stop. Od czasu nakręcenia tejże komedii w naszym życiu pojawiło się tyle nowinek i ułatwień, że nie można przewidzieć, jak będzie wyglądała rzeczywistość chociażby za kolejne pięć, czy dziesięć lat. Trudno w to uwierzyć, ale istnieją jednak takie sfery, gdzie nowoczesności płata się figle i zatrzaskuje się przed jej nosem drzwi. W totalne osłupienie wprawia nazwa wspomnianej sfery- piłka nożna.

Z zamykaniem drzwi tuż przed samym nosem trochę przesadziłem. Współczesny futbol lubi pławić się w technologicznych gadżetach. Piłkarze biegają w neonowych butach, wyposażonych w przeróżne bajery, wyprodukowanych z materiałów używanych przy budowie statków kosmicznych. Piłkarskie koszulki mają tyle funkcji, że przy ich opisie można skupić się wyłącznie na operowaniu personifikacjami. Sama transmisja meczu to jedno wielkie techniczne przedsięwzięcie, które obsługiwane jest w równym stopniu przez ludzi i maszyny. W sportowym aspekcie, ci pierwsi niestety są bardzo omylni, co udowodnił nam mijający tydzień, tym drugim nie daje się szansy na poprawę typowych dla człowieka błędów. A szkoda, bo przełknięcie porażki, nie całkiem zasłużonej, wspartej błędną decyzję sędziego, jest dziś nieco trudniejsze niż kiedyś. Kilkadziesiąt lat temu nikt nawet nie pomyślał, by zastanawiający werdykt arbitra sprawdzić na zwykłej kamerze. Teraz, kiedy można to zrobić w zasadzie z każdego zakątka stadionu, nie wykorzystuje się tego i nadal opiera na omylnym ludzkim wzroku.

Piłka nożna z najwyższej półki potrzebuje zmian. Odpychanie od niej nowoczesnej technologii nie ma już najmniejszego sensu. Kiedy ten temat wchodził dopiero na salony, można się było obawiać zabicia ducha sportu i płynności gry. Jednak w tym momencie nie mówimy już o rzekomym ułatwieniu pracy sędziów, a o pewnej konieczności. Ten tydzień pokazał to dobitnie. Zarówno na szczeblu najwyższym, jak i na tym z nieco niższego pułapu.


















Gdyby wytłumaczyć komuś (np. swojej dziewczynie) na czym polega spalony w piłce nożnej, to powyższe zdjęcie powinno robić za instruktażowe. Teraz się z tego śmiejemy, a zawodnicy Malagi pewnie do tej pory otrząsają się z przegranej, która niejako została im wręczona do rąk, po wcześniejszym wydarciu pewnego awansu do ½ finału Champions League. Ja jednak chciałbym, aby ta fotografia posłużyła do tego, by udowodnić włodarzom z UEFY, jak bardzo wsparcie się na technologii sędziowskiej jest potrzebne. Ewidentny spalony nie mógł zostać wyłapany przez arbitra głównego, bo całe zajście działo się za jego plecami. Na wysokości zadania powinni stanąć tzw. liniowi, którzy z niewiadomych przyczyn puścili akcję płazem. Na nic zdały się protesty piłkarzy z Hiszpanii. Gol został uznany, mecz zakończony zwycięstwem Borussii. A wystarczyłoby wprowadzić zasadę, która świetnie funkcjonuje np. w tenisie. Tam zawodnik ma prawo do podglądu wideo, jeśli sądzi, że sędzia popełnił błąd. W futbolu takiej możliwości praktycznie nie ma, choć teoretycznie istnieć powinna, co udowadnia nam załączony obrazek. Ta błędna decyzja zaważyła o ostatecznym wyniku spotkania, więc jakby na to nie spojrzeć, to arbiter ponosi za to pełną odpowiedzialność. Zwróćmy uwagę, że pastwimy się tylko nad jedną akcją z dziewięćdziesięciominutowej rozgrywki, która pełna jest mniejszych lub większych pomyłek (w tym wypadku sędzia zaliczył wcześniej gola ze spalonego również dla Malagi).



Tu mamy styczność z sytuacją już rodem z Polski. Sieć huczy od błędu arbitrów z meczu Legii z Wisłą. Powyższe zdjęcie należy traktować jako dowód na ułomność przepisu wprowadzającego sędziów, pilnujących porządku za linią bramkową. Ta akcja (po której wpadł gol dla Legii) nie miała prawa zaistnieć. Do wczoraj nie wiedziałem, że do podjęcia tak oczywistej decyzji jest pomoc maszyn i miniaturowych podzespołów. Dziś już wiem. Niestety, ale ludzkie oko jest omylne nawet do tego stopnia. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby konsekwencje pomyłki nie krzywdziły innych uczestników zabawy. Do tego jednak dochodzi i to nie od zeszłego tygodnia. Każda ligowa kolejka, ba, każdy mecz to zbiór błędnie podjętych decyzji. Tyle, że nie zawsze mają one tak dramatyczne finały, jak wspomniane porażki Malagi i Wisły. Wprowadzenie możliwości podglądu powtórek wideo zmniejszyłoby tego typu sytuacje do minimum, a to nie jedyne pomysły utechnicznienia futbolu. Od dobrej dekady rozpatruje się wmontowanie w piłki chipów, które informowałby, czy ta przekroczyła całym obwodem linię bramki, czy też nie. Oparcie się na zapisie wideo byłoby pozorną nowością. Jej istotą jest raczej uprawnienie do samego skorzystania z zarejestrowanego obrazu. Dziś robią to wszyscy, tylko nie sędzia- osoba teoretycznie najbardziej zainteresowana faktycznym stanem rzeczy przy spornych sytuacjach.

UEFA i FIFA długo broniły się przed technologicznym krokiem w przód. Wygląda na to, że jego postawienie jest już nieuniknione. Dotychczasowe, „ludzkie” zamienniki nie zdały egzaminów (chociażby dodatkowi sędziowie). Pokrzywdzone kluby mają dość przeprosin po feralnych meczach i domagają się umożliwienia rywalizacji na jednakowym poziomie. I słusznie. Niekorzystanie z dóbr czasów jest grzechem. Jeśli chce się mieć futbol czysty, to trzeba zrobić wszystko, by takowy się stał. Gorzej, jeśli jednak niektóre brudy komuś nie przeszkadzają…

Jak już głosił jeden z poprzednich akapitów, futbol potrzebuje zmian. Te dotychczasowe są marketingowe, mające na celu pomnożyć zyski. A futbol to nie tylko (o dziwo!) pieniądze. Gdzieś w tym komercyjnym zawirowaniu pozostał pierwiastek sportowy, który liczy na modną zasadę fair play. Wprowadzenie takiej oczywistości, jak wielokrotnie już wymieniane zapiski wideo i tak należy traktować za opóźnione. Pomyślmy, ile meczów zakończyłoby się inaczej, gdyby techno nowinki były w zasięgu meczów wcześniej? Np. już w 1966… 















Rachunek sumienia

niedziela, 7 kwietnia 2013

Za nami Wielkanoc, przed nami (miejmy nadzieję) nadejście wiosny- krótko mówiąc, idealny moment, aby uporządkować sobie pewne sprawy i dokonać głębszego wglądu w ich istotę. Tak się składa, że za tydzień minie pół roku od umieszczenia na niniejszym blogu pierwszej notki- niezobowiązującej, lekkiej, może nawet osobistej. Jubileusz skromny, niezasługujący nawet na najmniejsze upamiętnienie. Również całkiem przypadkiem w zeszły wtorek natknąłem się na TEN tekst, który w jakimś stopniu mnie poruszył, a raczej skłonił do refleksji. Jej wynikiem jest, Drogi Czytelniku, śledzona właśnie w tym momencie przez Ciebie notatka. Jeśli spodziewasz się dziś ciekawej, piłkarskiej historyjki, to będziesz musiał obejść się smakiem, bo autorowi „Gola Niedzielnego” zebrało się na smuty i odrobinę autotematyzmu.

Wpis Pana Krzysztofa Stanowskiego (podlinkowany wyżej) dotknął mnie szczerością i bezpośredniością szczególnie pod jednym względem. Z jakiś względów, problem poruszany w tymże artykule, odnoszący się do młodych adeptów dziennikarstwa, jest dla mnie bliski. Na szczęście mam go od pewnego czasu za sobą. Oderwanie się od niego zostało zresztą niejako udokumentowane pod postacią tego bloga- mojej perełki, pielęgnowanej i pieszczonej. Problem stania się (sic!) dziennikarzem sportowym nad Wisłą został przez dziennikarza Weszło! naznaczony piętnem, skrytykowany od stóp po czubek samej głowy. Nie zgadzam się w pełni ze wszystkim, co Pan Stanowski napisał, natomiast w tym konkretnym i wspomnianym już wypadku ma całkowitą rację- aby dostać się do jakiejś redakcji, „trzeba ruszyć dupę”, działać na szerszą skalę, aniżeli produkować się na łamach przeróżnych witryn internetowych w sposób czysto odtwórczy i reprodukcyjny. Nie jest to zadanie łatwe, bo znalezienie czasu na wywęszenie ciekawego tematu, obserwowanie treningów (a nawet codziennego życia) lokalnej drużyny może otrzeć się o niemożliwość. Pewnie, że wygodniej jest zasiąść przed ekranem swojego komputera i mądrzyć się na różne tematy, popijający przy okazji kawę i słuchać ulubionej muzyki. Ale nie na tym polega praca dziennikarza. Jego obowiązki to, wbrew pozorom, strasznie ciężki kawałek chleba. Miałem możliwość osobiście się o tym przekonać, podczas praktyk w Radiu Wrocław. Dziennikarz to osoba non stop na biegu. Połączenie pisarza z detektywem, psychologa z pokerzystą, humanisty z matematycznym świrem. Nie jest się dziennikarzem, jeśli swą działalność ogranicza się do prowadzenia autorskiego bloga. Jeśli ktoś tak myśli, powinien w tym momencie przejrzeć wszelkie oferty pracy, odhaczając w filtrach zakładkę „media”.

Ja kiedyś też myślałem, że prowadząc blog stanę się młodą gwiazdą dziennikarstwa internetowego. Bardzo szybko zszedłem na ziemię, o czym pisałem w pierwszej notatce „Gola Niedzielnego”. Dziś, jak skrzętnie zauważa Stanowski, blog o tematyce ogólnej (odtwórczej) należy traktować jak hobby. Ja pójdę dalej i nazwę internetowe dzienniki, współczesną filatelistyką. To nic innego jak zabicie czasu, podzielenie się własnym zdaniem, ale formalnie będące wielkim klaserem, który uzupełnia się znaczkami pod postacią wpisów. Jeśli ktoś chce nazywać się dziennikarzem, powinien zgarnąć szybko notesik z ołówkiem, pobiec na najbliższe wydarzenie sportowe w mieście (c’mon! Tak niewiele osób pisze o boksie, piłce ręcznej itd. Te dyscypliny istnieją w tym kraju!) i skręcić artykulik, wyróżniający się spośród innych, zalewających sieć. Gorzej, jeśli ktoś nazywa samego siebie „przyszłym dziennikarzem”. Kiedy zatem się nim stanie? Jutro? Za rok? Odpowiedź jest jedna: nie stanie się nim nigdy. Będzie czekał na cud, który nie nastąpi, będzie szukał dla siebie miejsca w redakcjach, a te już dawno zagrzeją się od spoconych tyłków osób bardziej zdecydowanych i mających też więcej szczęścia.

Nie każdy ma takie same szanse na wyjście do ludzi i robienie dobrych materiałów. „Ruszenie dupy” to rada najprostsza z możliwych. Zresztą nieco słaba, bo nic nie wnosi do doświadczenia. Ja dorzucę coś od siebie. Załap się na jakiś staż, poszukaj praktyki. Jeśli studiujesz, to i tak cię ona nie ominie. A naprawdę nie jest to trudne. Zdecydowanie gorzej jest już podczas samej działalności w redakcji. Tam czeka na Ciebie mnóstwo przeszkód od osób, którym zwyczajnie będziesz przeszkadzał. Chyba, że wykażesz się sprytem i skleisz coś naprawdę dobrego. Wtedy wygrałeś bitwę. Ja niestety swoją przegrałem i bardzo żałuję. Teraz siedzę i wymyślam błahe mądrości. Tyle tylko, że kariera dziennikarska przestała zakrzątać mi głowę. Mam świadomość, że mogę skończyć gdzieś zupełnie indziej. Ba! Pisanie traktuję obecnie właśnie jako hobby, a nie eksperckie wyżycie się.

Wspomniałem, że „Gol Niedzielny” będzie obchodził małe urodziny. Zastanowiłem się, czy wszelkie założenia sprzed pół roku zostały spełnione. Jestem wniebowzięty, ponieważ tak się właśnie stało. Zgodnie z planem, przestałem traktować blog, jako platformę do zyskania sławy. Spamuję ludziom na tablicach Facebooka i Twittera, ale mam zamiar to ograniczyć. Tak jak pisałem 17.10.2012, znalazłem swoje miejsce w sieci. Mam osobisty śmietnik dla moich futbolowych myśli. Wrzucam tu jednak odpady przemyślane, niemalże posegregowane. Wyrabiam sobie zmysł pisania. Nie liżę czytelnikowi jaj, ale przedstawiam swój punkt widzenia. Jeśli ktoś myśli inaczej, to niech zachowa to dla siebie. Ja jestem z siebie zadowolony. Od kiedy mam „Gola…” przestałem także tytułować się w głupi sposób. Nie jestem ani publicystą, ani nawet blogerem. Zawszę mówię, że prowadzę blog. Coś tam sobie piszę.

Jeszcze raz wrócę do pierwszej notatki mego sieciowego dziennika (a raczej tygodnika). Jej tytuł brzmiał „Słowem wstępu”. Dziś chciałem zatytułować wpis „Słowem rozwinięcia”, ale to znaczyłoby, że za jakiś czas musiałbym wstawić tu wiadomość o nazwie „Słowem zakończenia”. A na to, chwała Bogu Autorowi, się nie zanosi.

Dzięki za zaglądanie tu w każdą niedzielę, wybaczcie niektóre pominięte wpisy, ja też mam święta i raz na jakiś czas kaca-mordercę. 




Reprezentacja absurdów

niedziela, 24 marca 2013


Pisanie o piątkowym blamażu naszych Orłów nie należy do przyjemności, jakie powinien przynosić niedzielny poranek. Trudno jest zebrać się w sobie i wykrzesać kilka słów, które znów odniosą się do gry reprezentacji w sposób krytyczny. Zastanawiać się można, czy kolejny tekst o beznadziejności podopiecznych Fornalika ma jakikolwiek sens, skoro przez ostatnie kilkadziesiąt godzin podobnych artykułów/wpisów pojawiło się multum? Oczywiście, że ma. Do naszego, zakichanego, kibicowskiego obowiązku należy wytykanie wszelkich błędów i ułomności drużyny narodowej- wspólnego dobra, które powinno przynosić radość i dumę, a wywołuje śmiech i nerwicę zarazem. Jasne, że dużo przyjemniej czytałoby się poetyckie pochwały dla rycerzy w biało-czerwonych zbrojach. Jednak kto jest winien tego, że chociażby na tym blogu Reprezentacja Polski pojawia się tylko w krytycznych postach? Autor, czy piłkarze?

Drużyna Waldemara Fornalika to jedna wielka zbieranina absurdów. Mecz z Ukraińcami nie obnażył niekompetencji samego selekcjonera. Jego zwolnienie byłoby niczym innym, jak medialnym wydarzeniem, o znikomej wartości jakościowej. Jeśli faktycznie wina leży po stronie coacha, to jedynym ratunkiem dla polskiej ekipy jest zatrudnienie kogoś z zagranicy, a to na dzień dzisiejszy wydaje się raczej niemożliwe. Tyle tylko, że to nie mizerną postawę Fornalika widzieliśmy na murawie, a żenujące błądzenie we mgle jedenastu dorosłych mężczyzn, powszechnie uważanych za piłkarzy. W piątek klęskę poniosła drużyna, którą drużyną trudno nazwać. Eksperci główkują się nad brakami taktycznymi i technicznymi Polaków, upatrując w tym główną przyczynę porażki. A nie trzeba sięgać wyjątkowo głęboko, by dostrzec, czym zmiażdżyli nas Ukraińcy. Jeśli komuś szczególnie na czymś zależy, to choćby się waliło i paliło, swój cel osiągnie. Taka rozbudowana wersja biednej (ale jak się okazuje prawdziwej) maksymy chcieć to móc. Naszym widocznie się nie chciało. I to jeden z pierwszych absurdów, budujących tę kadrę. Brak woli walki u Lewandowskiego i spółki był tak widoczny, że nie musimy o nim słyszeć w pomeczowych konferencjach. Lepiej jest wytłumaczyć, dlaczego chęć wyjazdu na mundial rozpuściła się w powietrzu. Jak skrzętnie zauważył autor jednego artykułu, który miałem przyjemność wczoraj przeczytać, trudno wyobrazić sobie bodziec, mający sprawić, że naszym grajkom zacznie zależeć na wygranej, skoro motywująco nie działa na nich starcie o bardzo ważne punkty w eliminacjach Mistrzostw Świata. 

Skoro wyliczamy już budulce-absurdulce kadry narodowej, to warto odnieść się znów do złotego trio z Dortmundu. Na obronie jeden z najlepszych defensorów Bundesligi, w linii pomocy Kuba „heros” Błaszczykowski, a na szpicy ulubieniec trybun Robert Lewandowski. Trzon, jakiego Polska jeszcze nie miała i raczej mieć nie będzie. Umiejętności na poziomie europejskim- jednym słowem- tylko korzystać z dóbr naturalnych matczynej ziemi, co obrosła w takie talenty. Tu jednak jest klops, bo ze zdrowych drzew spadają zgniłe owoce. Piszczek strzelił gola, ale grał z Ukrainą słabiutko (podobnie jak cała linia defensywy), Kuba biegał, starał się jak zwykle, ale to znów było za mało (koniec końców nasz kapitan skompromitował się na konferencji prasowej, chcąc dogadać dziennikarzowi, a efektem tego jest bezradność jego samego i kolegów z drużyny), o Lewym pisać nawet nie wypada. Czy naprawdę trzeba obok nich postawić na boisku bogów futbolu, by machina dortmundzka zaczęła działać? Nie ma i nie będzie takiej możliwości, by cała jedenastka Reprezentacji grała na poziomie wyżej wymienionej trójki. Jeśli reszta jest słabsza, to zadaniem tych lepszych jest wyciągnięcie dłoni i znalezienie wspólnego boiskowego języka. Wygodniej jest jednak wypiąć się na Rybusów i innych Majewskich, a samemu sobie nie mieć nic do zarzucenia. Ot taka polska typowa spychologia.

Absurdem, który bije po oczach jest także poczucie wartości polskich piłkarzy. Tutaj logika jest pojęciem tak obcym, jak dla humanisty całki i macierze. Nasi kadrowicze sami nie wiedzą kim chcą być w futbolowym świecie. Z jednej strony mierzymy w tytuł „czarnego konia”, kogoś kto niespodziewanie pogoni wyżej notowanego rywala. Z drugiej pogodzono się ze swoistą przeciętnością. Gdzieś tu jednak dochodzi do zgrzytu, bo jeśli na zgrupowaniu jestem tylko średnim zawodnikiem, to skąd zainteresowanie moją osobą ze strony zagranicznych mediów? Toż to ja jestem gwiazda! Z Borussi/ Boredeaux/ Milanu/ Arsenalu! Każdy dziennikarz jest niczym czopek, wchodząc mi w dupę wraz ze swymi słodkimi pytaniami. A nie daj Boże któryś ośmieli się na krytykę. Tak to niestety wygląda. Sytuacja wokół kadry jest nowotworowa. Żadne z Was gwiazdy a marni piłkarze, co nie szanują kibica i dziennikarza. Publiczność ma dość aktorsko zwieszonych głów po meczach i słów przeprosin, bezradności. Można przegrać, ale po walce, połamanych nogach i obitych łokciach.

Na koniec można rzec: z tej mąki chleba nie będzie. Tu potrzebna jest rewolucja, ale nie tyle kadrowa, co mentalna. Skupiając się na analizie taktycznej, omijamy faktyczny problem- głaskania po głowach gwiazdek, co zasłużyły na klęczenie na grochu. Swoją drogą, my- kibice- komentatorzy (o zgrozo!) też stanowimy część absurdu. W jakim stopniu, niech każdy odpowie sobie sam.




Angielski futbol ma się dobrze

niedziela, 17 marca 2013

Brak angielskich drużyn wśród tegorocznych ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów jest faktycznie dziwny. Nawet zwolennicy hiszpańskiej odmiany piłki kopanej muszą przyznać, że tak wczesna faza rozgrywek pozbawiona wyspiarskiego futbolu przypomina układankę bez kilku elementów. Lwia część tych kibiców będzie jednak zadowolona, że najnowsze puzzle są tak wybrakowane. Istnieje bowiem duża szansa na uzupełnienie deficytu klockami w ich ulubionych barwach i udowodnienie światu, że europejska piłka nożna może istnieć bez ekip z Premier League. Niech nikt jednak nie da się zwieść pozorom. Tegoroczna postawa wyspiarzy na arenach Starego Kontynentu jest niczym innym, jak zwykłym wypadkiem przy pracy. Ten, kto sugeruje klęskę i śmierć angielskiej piłki, żyje w ogromnym kłamstwie. Może Rock and Roll umarł, natomiast siła drużyn znad Tamizy nigdy.

Ten rok dla Manchesteru United i spółki, w kontekście Champions League, jest rzeczywiście nieudany. Dawno nie było takiej sytuacji, kiedy to przed półfinałami tychże rozgrywek, zwolennicy drużyn z Anglii nie mieli już komu kibicować.  Jednak głosy o rzekomym kryzysie wyspiarskiej piłki są zdecydowanie przesadzone. Tak się składa, że wszystko kiedyś musi mieć swój koniec. Każdy życiowy proces musi przejść przez etap jakiś porażek, by w przyszłości móc cieszyć się z sukcesów. To tak jak z biblijnymi latami tłustymi i chudymi. Rok 2013 jest dla drużyn angielskich właśnie takim chudym, w którym to trzeba będzie cieszyć się z jakiejkolwiek wygranej na własnym podwórku. Daleko tu jednak do jakiegoś kryzysu. Sama Premier League stoi na wysokim poziome, tak jak stała w poprzednich sezonach. O tytuł mistrzowski w zasadzie nikt już się nie bije (przewaga United jest tak duża, że tylko fatum mogłoby sprawić, że Czerwone Diabły wypuszczą zwycięstwo z rąk), natomiast reszta stawki dosłownie gryzie trawę, by wyrwać przeciwnikowi kolejne punkty. Mecze ogląda się z wielką przyjemnością i kibicom pozostaje tylko czekać na nową edycję Ligi Mistrzów, w której to Wyspiarze z pewnością będą chcieli zrehabilitować się za tegoroczną postawę. O sile futbolu w danym kraju decydują nie tylko wyniki w Champions League i Lidze Europy. Jest to, co prawda, sposób bezpośredniego porównania zespołów z różnych państw, natomiast nie ostatecznie decydujący.

Samo porównywanie lig krajowych na podstawie wyników spotkań w Lidze Mistrzów i co za tym idzie liczebności zespołów z danego kraju pozostałych w rozgrywkach, zahacza o absurd. Według takiego kryterium, obecnie liga turecka prezentuje ten sam poziom, co włoska, a angielska może podać sobie dłoń z polską. Takie zestawienia miałby jakikolwiek sens, gdyby Champions League odbywała się raz na cztery lata. Jednak coroczne przystępowanie do tego samego wyścigu słabo weryfikuje siły poszczególnych lig. Jeśli angielski futbol właśnie dotknął dna, to jak wytłumaczyć zeszłoroczne zwycięstwo Chelsea i trzykrotną grę w finale Manchesteru United w ostatnich pięciu latach? Jak mówi popularne przysłowie: jedna jaskółka wiosny nie czyni. Gdyby posucha angielskiej piłki powtórzyłaby się w przyszłym roku, wówczas kibice mogą mieć powody do niepokoju. W tym roku do szczęśliwszych będą z pewnością należeć sympatycy zespołów z Hiszpanii, którzy już okrzyknęli Primera Division najlepszą ligą świata. Przyznawanie tego samozwańczego tytuły powinno być karane futbolową banicją, bo decyduje o nim tylko sympatia do jednego zespołu. Działa to na identycznej zasadzie, co uznanie jakiejkolwiek kuchni krajowej za najlepszą na globie. Jeden będzie lubował się w tradycyjnej pizzy i spaghetti, drugi dozna orgazmu podniebienia podczas konsumpcji sajgonek.

Tak czy inaczej, piłka nożna w Anglii żyje. I ma się dobrze. To, że potknęła się na obcym podwórku nie oznacza, że jest inwalidą.

Niegotowi na piłkarskie coming outy

niedziela, 10 marca 2013


Do napisania tejże notki skłoniła mnie lektura artykułu zamieszczonego w ostatnim numerze polskiej edycji magazynu FourFourTwo. Na dobrą sprawę, nigdy nie zastanawiałem się, czy świat futbolu skrywa w swych ignorowanych zakamarkach problem nieujawnionych piłkarzy-gejów. A przecież żyjemy w czasach, kiedy to homoseksualizm przestaje być postrzegany jako choroba i stanowi pewien element codzienności. Nikogo już nie dziwi osoba aktora lub muzyka-geja, natomiast zdajemy sobie sprawę z potencjalnej burzy wywołanej hipotetycznym coming outem np. zawodnika włoskiej Serie A. Skąd taka rozbieżność? Pewnie stąd, że środowisko środowisku nierówne i to sportowe jest zdecydowanie mniej tolerancyjne od innych.

Część z Was, którzy znają moje, delikatnie mówiąc, konserwatywne poglądy odnośnie homoseksualizmu, może być zaskoczona, że poruszam ten temat na swoim blogu. Nie chodzi mi w żadnym wypadku o ocenę homoseksualnych zawodników, ani też o szerzenie swojego sprzeciwu wobec nich. Chcę się tylko zastanowić, czym różni się sytuacja piłkarza, który ukrywa swoją orientację seksualną, od przykładowego artysty, niemuszącego trzymać w tajemnicy swoich preferencji. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na bardzo istotny fakt. Obecnie nie ma piłkarzy przyznających się do homoseksualizmu. Nie ma ich dlatego, ponieważ zdają sobie sprawę z ogromu konsekwencji, jakie pociągnie „wyjście z cienia”, a nie dlatego, że piłkarze-geje w naturze nie występują. Trudno to sobie wyobrazić, ale grupa homoseksualnych zawodników piłki nożnej może być całkiem spora. Opory w przedstawieniu przed sobą takiego faktu są efektem specyficznej kreacji opinii publicznej. Statystyczny profesjonalny futbolista to majętny młodzieniec-macho, obwieszony drogą biżuterią i ekskluzywnymi gadżetami, będący stałym bywalcem nocnych klubów. Wśród takich portretów nie ma miejsca dla człowieka, który idealnie pasowałby do każdego elementu powyższego opisu, tyle tylko że dodatkowo na stałe jego życiowym partnerem byłby inny mężczyzna. Hipotetyczny futbolista-gej jest niemal zmuszony do ukrywania swojej natury, ponieważ wie, że cała rzesza ludzi, choć oficjalnie może zaakceptować jego osobę, to wykorzysta swego rodzaju odmienność do różnych nieczystych gierek.

Aby obalić podstawowe i sprzeczne podejrzenia wobec braku odwagi homoseksualnych piłkarzy do oficjalnego coming outu, trzeba wiedzieć, że problem nie leży wcale po stronie futbolistów-hetero. We wspomnianym artykule, John Amaechi- pierwszy koszykarz NBA, który przyznał się do swej homoseksualnej orientacji, mówi o tym, że tylko największy narcyz byłby skłonny pomyśleć; a co jeśli rzuci się na mnie pod prysznicem? lub pewnie rajcują go moje nogi. Cielesność stanowi pewną barierę (wspólne prysznice, poklepywanie się po plecach w celach mobilizacji itd.), jednak z pewnością nie jest dominantą opisywanego problemu. Gdyby tak było, to Orlando Cruz- zawodowy bokser z Portoryko, przyznający się do homoseksualizmu, uprawiałby sport tylko dla przeżywania cielesnych doznań, co nie umknęłoby czujnym oczom dziennikarzy. Przyznajmy sobie szczerze- myślenie w taki sposób ociera się o absurd.

Problemem dla piłkarzy o homoseksualnej orientacji są relacje z zarządami klubów, kibicami oraz mediami. Amaechi mówi wprost- ukrywałem się ze swoją naturą, bo taki był wymóg „góry”. O ile takie zachowanie włodarzy profesjonalnych zespołów dziwi, to podejście typowego kibica (np. z Polski) już nie przyprawia nas o zaskoczenie. Gdyby jakikolwiek piłkarz Ekstraklasy dokonałby coming outu, wówczas jego kariera ległaby w gruzach. Ordynarne przyśpiewki z trybun skutecznie obrzydziłyby mu piłkę nożną i sport profesjonalny w ogóle. Zresztą problem ten nie tyczy się tylko Polski, ale w zasadzie całego świata. Nie potrzeba zdeklarowanych gejów na boisku, by z angielskich trybun usłyszeć wyzwiska typu pedale! i cioto!. A co na to wszystko media? Ich tolerancja skończyłaby się wówczas, gdy dany zawodnik wpadłby w jakiś dołek formy. Podobnie zresztą wyglądałaby sprawa z kibicami, którzy rzekomo uważają się za tolerancyjnych.

Artysta-gej nie dziwi opinii publicznej, bo na przestrzeni wieków ludzie zauważyli, że orientacja homoseksualna w środowisku muzyków lub aktorów nie jest niczym nadzwyczajnym. Dziennikarz sportowy Przemysław Rudzki, we wpisie ze stycznia tego roku, przytacza słowa jednego ze współczesnych piłkarzy, w których to pada dość istotna kwestia: piłkarzom-gejom brakuje bohatera. To akurat bolesna prawda. Dobrze wiemy, że najtrudniej wyjść przed szereg i pokazać innym ścieżkę dążenia.  Był już ktoś taki, kto spróbował. Jego nazwisko wspomina także Rudzki. Justin Fashanu był pierwszym zawodnikiem angielskiej Premier League, który przyznał się do homoseksualizmu. W 1998 roku popełnił samobójstwo po różnych perypetiach związanych z coming outem. Nie wytrzymał rosnącej wokół niego presji, a także ugiął się pod zarzutami o napaść seksualną na siedemnastolatka, choć w świetle prawa i rzeczywistości był niewinny. Od tamtego momentu minęło piętnaście lat i pomyśleć można, że zdeklarowanych gejów w środowisku piłkarskim powinno być więcej. Jak widzimy, nic bardziej mylnego.

Dzisiejszy świat paradoksalnie nie jest gotów na przyswojenie pewnego szoku kulturalnego pod postacią futbolisty o odmiennej orientacji seksualnej. Podkreślam, że nie mówię tego pod wpływem własnych przekonań, a na podstawie zwykłej obserwacji rzeczywistości. Mnie osobiście piłkarz-gej nie przeszkadza. Zastanawia mnie także, czy dobrym rozwiązaniem jest izolowanie środowiska gejowskiego od światowej piłki nożnej. Organizowanie turniejów dla gejowskich reprezentacji (a takowe istnieją) jest jakąś drogą na otwarcie oczu na problem braku tolerancji dla homoseksualnych piłkarzy, natomiast nie integruje ich z przeważająca grupą heteroseksualną. Podobno kwestią czasu jest, jak z ukrycia wyjdzie cała masa zawodowych zawodników, ukrywających swą homoseksualną naturę. I bardzo dobrze. Bo piłkarz-gej niczym nie różni się tegoż samego artysty, biznesmena, polityka etc. Tych z wyliczenia widzimy w mediach na co dzień, czas także na tych pierwszych.






Gran Derbi = żenada

niedziela, 3 marca 2013

Derby Europy zbrzydły mi na amen. Po tym, co zobaczyłem we wtorek, byłem najzwyczajniej w świecie zażenowany. Cała masa kibiców z całego świata zasiadła przed telewizorami tylko po to, by ich oczom ukazał się pokaz futbolowej bezsilności i amatorskiego teatru dużych dzieci. Z czystej ciekawości, obejrzałem El Clasico również wczoraj i nic się w kwestii boiskowej beznadziei nie zmieniło- FC Barcelona oraz Real Madryt, to ekipy, którym powinno się zakazać ze sobą grać. Każdy, kto chciałby zasmakować prawdziwego futbolu, a nie prowizorki w ładnej etykietce, byłby z takiej decyzji zadowolony. Dzisiejszy wpis jest wyrazem wielkiego rozczarowania zwykłego kibica. Obecnie słynne Gran Derbi nie są meczem piłkarskim, a walką na skrobanie się korkami po piętach i gombrowiczowskie miny.

Na wstępie zaznaczam, że abstrahuję całkowicie od moich sympatii lub antypatii do Realu i Barcelony. Nie interesuje mnie także forma tej drugiej, która jakby nie patrzeć, pozostawia wiele do życzenia. Nie chcę także komentować kolejnych decyzji sędziowskich w obu spotkaniach. Tym wpisem mam na celu jedynie przedstawić, że potyczka, elektryzująca piłkarską Europę, jest farsą oraz wołaniem o pomoc dla nowoczesnego futbolu. Wtorkowy mecz w ramach Pucharu Króla był chyba najbardziej żenującym, jaki oglądałem. Poziom czysto sportowy nie odgrywa w mej ocenie żadnej roli. Czynnikiem dominującym jest zachowanie samych kopaczy. Tak, kopaczy a nie piłkarzy. Bo jak nazwać dzicz, która za nic ceni sobie szacunek do przeciwnika oraz arbitrów?

Cechą charakterystyczną numer 1 tzw. „El Klasiko” jest kwestionowanie KAŻDEJ decyzji sędziego. Nawet odgwizdanie głupiego i ewidentnego spalonego, musi być skrytykowane albo przez Ronaldo, albo innego Pedro. Nie wspomnę już nawet o poważniejszych przewinieniach. Nie wiem, jak musiałby sędziować dany arbiter, by podczas meczu był względny spokój, a po końcowym gwizdku nikt nie miałby zarzutów do jego pracy. Jak na razie wygląda to tak, że po każdej interwencji, sędzia ma co najmniej kilku pomocników w koszulkach białych i niebiesko-bordowych. Sędziowie podczas Gran Derbi są między przysłowiowym młotem a kowadłem. Nie mają szans na podjęcie decyzji oczywistej, ponieważ zawsze znajdzie się ktoś pokroju Sergio Busquetsa, kto ją zakwestionuje. Inną historią jest, że niektórzy sędziowie podczas meczów oby ekip popełniają sporo błędów. Dziwne by było inaczej, skoro chłopaki padają na ziemię jak kawki, po każdym kontakcie z przeciwnikiem.

Cechą charakterystyczną numer 2 tzw. „El Klasiko” jest WSZECHOBECNA SYMULACJA. Rany boskie, gdyby wyraz twarzy upadających na murawę piłkarzy miał odzwierciedlić prawdziwe cierpienie, to Ronaldo i Alba powinni mieć rozprute brzuchy i bebechy wywalone na wierzch. Tak się jednak dziwnie dzieje, że liczba fauli jest dość wysoka, a każdy piłkarz na dobrą sprawę nie poobijał sobie nawet kostek. 99% przewinień jest efektem zdolności aktorskich wspomnianych kopaczy, a nie faktycznych brutalnych interwencji. Gracze symulujący faule zdarzają się oczywiście w każdej drużynie, natomiast potyczka Realu z Barceloną jest istnym zlotem „nurków” i aktorów-amatorów. Przypomina mi to grę rozpieszczonych dzieci. Kopacze Realu i Barcy powinni zobaczyć mecze żeńskiego futbolu, gdzie nikt nie odstawia nogi i nie ma problemu symulowania. Faktem jest, że niektóre zagrania zabijaki Pepe kwalifikują się do rozbojów w biały dzień, ale duża część interwencji obrońców jest prawidłowa. Różne „wejścia ciałem” i tym podobne nie są jednak w Hiszpanii chyba mile widziane, bo podczas Gran Derbi odgwizdywane są zawsze jako faul. Może to taka odmienna kultura gry?

Cechą charakterystyczną numer 3 tzw. „El Klasiko” jest BRAK SZACUNKU DO RYWALA. Ileż zła jest w oczach jednych i drugich, kiedy staje im się ze sobą zmierzyć. Ciekawe jest, że spora część tych kopaczy stanowi trzon kadry Hiszpanii. Ja po jednym takim meczu pełnym spin nie umiałbym uścisnąć sobie dłoni z Ramosem lub Iniestą. Tak, tak, zaraz powiecie, że opisywani kopacze to profesjonaliści i odkładają sentymenty na bok. Ale gdzie ludzka odsłona sportu? Jaki przykład daje się młodszym graczom? Taki, że należy każdego, kto jest przeciwko nam, traktować jak śmiecia? Taką postawę widzi się np. w postawie samych kibiców oby ekip. Ich zachowanie zresztą to też jest niezły materiał do krytyki. Niech przykładem wybitnej hipokryzji będzie zarzut fanów Barcelony wobec piłkarzy „Królewskich”, że ci symulują i wywierają presję na arbitrze.

Wisi mi i powiewa, kiedy są następne Gran Derbi. Nie obejrzę ich. Wolę zobaczyć mecz, gdzie piłkarze grają w prawdziwy futbol, a nie prowizorycznego berka. Przykre jest to, że Barca i Real dzięki swej popularności i ekspansji, wyznaczają pewne trendy współczesnej piłki nożnej. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Inaczej, taką sportową wieczorynkę obejrzymy nawet w Anglii. A tego bym nie przeżył.

Mam w dupie taki futbol. 




Witaj z powrotem Tito!

niedziela, 17 lutego 2013


Legenda powróciła do Europy. Tak, Didiera Drogbę trzeba nazwać legendą. Jego postać jest jedną z najbardziej charakterystycznych w nowoczesnej historii futbolu. Za kilkanaście lat, kiedy to będziemy swoim dzieciom opowiadać o najlepszych piłkarzach naszej młodości, gdzieś między Messim a Ronaldo, powinno znaleźć się miejsce właśnie dla popularnego Super Tito- piłkarza kompletnego, łowcy goli a nie plebiscytów. 

Transfer Drogby do Galatasaray jest dla niego niczym powrót do świata żywych po śmierci klinicznej. Chińska przygoda dla reprezentanta Wybrzeża Kości Słoniowej okazała się kompletną klapą. Z całym szacunkiem dla wszystkich egzotycznych lig futbolowych, ale jeszcze wiele wody w Wiśle musi upłynąć, kiedy to prestiż rozgrywek chińskich, katarskich lub filipińskich choć trochę przybliży się do europejskiego. Jak się okazuje, ogromne pieniądze wydawane na piłkarzy to nie wszystko. Poziom gry danego kraju jest wypadkową wielu czynników, a sprowadzanie za grube dolary znanych na cały świat nazwisk, które zbliżają się do piłkarskiej emerytury, nie sprawia, że nagle wszyscy kibice zaczną się emocjonować azjatyckimi rozgrywkami. Kiedy Drogba opuszczał latem Chelsea na rzecz Szanghaju Shenhua, wiadome było, że skazuje się na swego rodzaju zapomnienie. Silniejsze od łez kibiców The Blues, okazały się oferowane przez Chińczyków pieniądze i chęć przygody. Dziś Drogba powrócił do Europy i zaczyna na nowo czarować. Gol strzelony w debiutanckim występie dla Galatasaray zapowiada, że zanim kapitan Wybrzeża Kości Słoniowej zawiesi buty na kołku, zdąży jeszcze ponękać obrońców drużyny rywala.


Drogba postawił sobie obecnie bardzo prosty cel- chce ze swoim nowym zespołem sięgnąć po Mistrzostwo Turcji. Zadanie oczywiście niełatwe, ale jak najbardziej realne. Galatasaray nie tylko zadbało o wzmocnienie linii ataku, lecz także pomocy. Nasz dzisiejszy bohater będzie dostawał piłki od innego, totalnie zapomnianego piłkarza, który swego czasu miał swoje pięć minut. O takim plejmejkerze jak Wesley Sneijder, Tito mógł w Chinach tylko pomarzyć. W Turcji znów zacznie obcować z piłkarzami najlepszymi, co miejmy nadzieję zaprocentuje taką grą, do jakiej nas przyzwyczaił podczas reprezentowania barw Chelsea.

No właśnie, co z byłym zespołem Drogby? Teraz, kiedy klub ze Stamford Bridge poszukuje skutecznego napastnika niemal na gwałt, nikt nie postarał się, by namówić swego byłego super snajpera na powrót do Londynu. Szkoda, bo obie strony mogły na tym sporo zyskać. Być może ktoś zarzuciłby Didierowi rozmienianie się na drobne i ponowne wejście „do tej samej rzeki”. Każdy kibic Chelsea jednak rozumie, czym byłoby ponowne zobaczenie idola ostatnich lat w charakterystycznym dla londyńskiego zespołu niebieskim trykocie.

 Tak czy inaczej, Didier witaj znów wśród żywych!




Odpad dawnego pomysłu

niedziela, 10 lutego 2013


Trudno nie zgodzić się z ostatnią wypowiedzią Romana Koseckiego, w której to były reprezentant Polski nazywa obecnych zawodników kadry „panienkami”. Środowy mecz z Irlandią pokazał, że nasza drużyna narodowa jest zbiorem indywidualności różnych maści, niepotrafiących znaleźć wspólnego języka na boisku i poza nim. Piłkarze, od których kibice wymagają gry na wyższym poziomie, biegają z orłem na piersi bez zaangażowania i chęci walki. Nie trzeba nawet wskazywać na nikogo konkretnego palcem, aby wymienić co najmniej trzech kadrowych obiboków. O jednym z nich pisałem kilka tygodni temu tutaj. Teraz polskiej gwiazdce damy spokój, choć palce same wyrywają się do napisania kilku słów o kolejnej bramce tego jegomościa w Bundeslidze, kilkadziesiąt godzin po wspomnianym, nieudolnym meczu z Irlandczykami.

Dziś na tapetę rzucimy sobie kadrowicza z odzysku. Określenie „panienki” autorstwa Romana Koseckiego pasuje do stylu gry dzisiejszego bohatera jak ulał. Oczywiście w kontekście gry w reprezentacji. W barwach klubowych Ludovic Obraniak (bo o nim tu mowa) radzi sobie całkiem nieźle. W Bordeaux zagrał w tym sezonie dwadzieścia razy, strzelił pięć goli i trzy razy asystował przy trafieniach kolegów. Ostatnia bramka naszego reprezentanta została strzelona tuż przed zgrupowaniem z ostatniego tygodnia. Pech jednak chce, że kiedy tylko popularny Ludo przyodzieje biało-czerwony trykot, to niczym za dotknięciem magicznej różdżki, ulatuje z niego powietrze. W efekcie widzimy nieudolną grę naburmuszonego dzieciaka, który zbliża się do trzydziestki.

Zwróćmy uwagę na banalną sytuację, znaną doskonale chociażby z boisk lig okręgowych i niższych: kiedy prowadzimy piłkę przy nodze i nieszczęśliwie tracimy ją na rzecz przeciwnika, to za wszelką cenę staramy się naprawić własny błąd. W tym celu gnamy za rywalem, by jak najszybciej odebrać mu futbolówkę. Prawda, że proste? Jak się okazuje, nie dla wszystkich, bo w identycznej sytuacji Obraniak znalazł się w środę kilka razy. Po jednej z takich strat stanął z grymasem na twarzy i wyrażał swą dezaprobatę w bliżej nieokreślonym kierunku. Ta wyrwana z całego meczu sytuacja sprawiła, że moja cierpliwość do Obraniaka się skończyła. Długo byłem tolerancyjny dla jego obecności w kadrze. Wydawało mi się zawsze, że zawodnik z polskim paszportem, grający często w klubie, miejsce w reprezentacji mieć po prostu musi. Jak widać niekoniecznie.

Jaki mamy dziś pożytek z Obraniaka? Żaden. Jest on ubocznym produktem, żeby nie powiedzieć odpadem, desperackiej koncepcji wyszukiwania za granicą grajków z polskimi korzeniami. Na siłę chcieliśmy uniknąć błędów przypominających przepuszczenie przez palce talentu Lukasza Podolskiego. Efektem tych działań jest właśnie obecność Ludovica w kadrze. Nie mówię, że Ludo jest piłkarzem złym. Jest piłkarzem niewdzięcznym. Słaba gra w naszych barwach to wynik braku rywalizacji na pozycji rozgrywającego w ekipie Waldemara Fornalika, a wcześniej Franciszka Smudy. Obraniak nie czuje na karku oddechu rywali, którzy z chęcią zajęliby jego miejsce w drużynie narodowej. Trafił się nam grajek z zachodu, mający o sobie zbyt duże mniemanie, a nie udowadniający na boisku swoją wartość. Być może problem leży gdzie indziej. Podobno Ludo nie cieszy się sympatią pozostałych kadrowiczów. Patrząc na jego boiskowe zachowanie wcale się nie dziwię. Jest jeszcze jedna hipoteza odnośnie mizernej postawy Obraniaka w kadrze. Określa ją słynne powiedzenie jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

Jak temu zaradzić? W bardzo prosty sposób: zrezygnować na jakiś czas z usług piłkarza Bordeaux. Takie posunięcie zakończy się jednym z dwóch możliwych scenariuszy. Albo reprezentant z odzysku obrazi się na ojczyznę własnego dziadka i nigdy więcej nie ubierze biało-czerwonego stroju (co udowodniłoby, gdzie tak naprawdę Obraniak ma nasz kraj i grę dla niego), albo spokornieje i po krótkiej nieobecności zacznie na boisku dawać z siebie wszystko. Rozwiązanie łatwe, pozbawione zbędnych analiz i pseudoznawczych filozoficznych wywodów. Kadra na tym nic nie straci, a tylko może zyskać. Rzecz w tym, że Fornalik nie chce narazić się części kibiców i nie ma na tyle odwagi, by zrezygnować z Ludovica. A szkoda, bo takie posunięcie nie tylko mogłoby skarcić samego zainteresowanego, ale także innych reprezentacyjnych leniów.

Obraniak jest pierwszym wielkim „odpadem” koncepcji szukania polskich zawodników za granicą. W jego rozumowaniu wygląda to tak, jak gdyby jego obecność w kadrze była dla nas wybawieniem, a on sam był super bohaterem. Mam nadzieję, że szybko przekona się o tym, w jakim był błędzie. Gra dla kadry to zaszczyt, więc warto ją docenić.

*Wpis jest efektem przemyśleń i odczuć autora, a nie nieuzasadnioną krytyką i kaprysem.






Ogłoszenie 2

niedziela, 27 stycznia 2013
Drodzy czytelnicy!
Niestety stało się to, czego bardzo się obawiałem w momencie zakładania tego bloga. Mianowicie, obowiązki szkolne nie pozwalają mi na poświęcenie dwóch godzinek, które spożytkowałbym na publikację ciekawego wpisu. Sesja jest jednak nieubłagana. Aktualnie, oprócz nauki do egzaminów, całkowicie zajęło mnie pisanie pacy zaliczeniowej z Wiedzy o kulturze. Poruszam w niej kwestię kibicowania i poszukiwania własnej tożsamości. Dlatego też odwołuję dzisiejszy wpis i najprawdopodobniej także kolejny. Wrócę, jak tylko sesyjny koszmar minie w zapomnienie. Mam nadzieję, że z dwa tygodnie będzie już po wszystkim.
Miłej niedzieli życzę!
Autor.

Wpis wyjątkowo niepiłkarski

niedziela, 20 stycznia 2013


Nie, nie byłem i nie jestem fanem kolarstwa. Wręcz przeciwnie. Gdy jako dziecko włączałem Eurosport i natykałem się na Tour de France czy inne Vuelta Espana, to zmieniałem kanał w mgnieniu oka. Ale o Armstrongu i jego dominacji zdawałem sobie sprawę doskonale. Choć nie śledziłem rowerowych wyścigów, to wiedziałem, że Amerykanin w kwiecie swej kariery był kolarskim posągiem, legendą i mitycznym bohaterem. Gdzieś w mej sportowej świadomości tworzył pewien kanon współczesnych mi wielkich sportsmenów, którymi zachwycał się świat. Mogłeś nie oglądać kolarstwa, ale musiałeś wiedzieć, że Armstrong jest najlepszy na świecie. Był Messim „dwóch kółek”, totalnym robotem, który miażdżył rywali, a piekielnie trudne trasy wyścigów przemierzał jak błyskawica. Na dodatek wygrał walkę z nowotworem. Nawet dla nieuświadomionych (takich jak ja), Armstrong był synonimem niemal ideału. Kilka dni temu wszystko to legło w gruzach. Posypało się jak domek  kart na wietrze. Dziś temu wydarzeniu chcę poświęcić słów kilka. Niezainteresowanych przepraszam.

Wywiad-spowiedź Armstronga sprzed kilku dni poruszył mnie do tego stopnia, że zrezygnowałem z piłkarskiego wpisu (mimo natury tego bloga). Nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego. Jak wspomniałem, fanem kolarstwa nie jestem. Stoję murem za prymitywną tezą, że wszyscy kolarze się dopingują. Szkoda mi czasu na oglądanie zawodów, których zwycięzca za jakieś pół roku zostanie oskarżony o stosowanie niedozwolonych środków. Dlatego nie mam pojęcia także, dlaczego naiwnie wierzyłem w czystość Armstronga. A wierzyłem mocno. Uważałem zamieszanie wokół jego zwycięstw w Tour de France za medialną nagonkę i pogoń za sensacją. Nie mogłem sobie wyobrazić, że legenda kolarstwa z czasów mojej młodości mogła okazać się oszustem. Może przesadzę, ale to tak, jakby nagle na światło dzienne wyszło, że Schumacher, Małysz, i Kliczkowie również grali nie fair i uciekali się do niedozwolonych środków. I o ile, wyżej wymieniona czwórka jest czysta jak łza, tak bohater dzisiejszej notki sam przyznał się do oszustwa. I to grubymi nićmi szytego.

Jego legenda rozsypała się w piątek w drobny mak. Przez wiele lat zapewniał, że był czysty i swe wielkie zwycięstwa uzyskiwał bez dopingu. Z czasem, materiał dowodowy zbierany przeciw kolarzowi rozrósł się do wielkich rozmiarów, a Armstrong nadal utrzymywał się przy swoim. Kilka miesięcy temu siedmiokrotny tryumfator Tour de France zastosował pokerową zagrywkę. Zdecydował się dłużej nie walczyć i zrezygnował ze zdobytych laurów. Oczywiście tylko formalnie, bo choć na papierze był zdyskwalifikowanym zawodnikiem, to w świadomości kibiców był legendą, na którą uwzięła antydopingowa hołota. Kiedy wreszcie materiał dowodowy był na tyle mocny, że stawiał Armstronga pod ścianą, ten w oficjalnym wywiadzie przyznaje się do winy. Bez skrupułów odpowiada twierdząco na pytania typu: Stosowałeś EPO? I nagle pryska czar tytanicznego sportowca. Miliony zawiedzionych fanów ogląda zeznanie Armstronga, szczegóły jego chytrego planu, który przyniósł mu wielką sławę, pieniądze i uznanie. Opowiada jak z dziecinną łatwością oszukał kontrole antydopingowe, kolegów po fachu i miłośników kolarstwa. Od bohatera stał się ikoną przeciwników tej dyscypliny sportu. Nie przeprosił za swe zachowanie. Tylko i wyłącznie przytaczał kolejne historie. Na naszych oczach runął pomnik sportowca- prawdziwego atlety. Media wykreowały go na Pana Życia i Śmierci. O ile tej drugiej uciekł spod kosy, o tyle to pierwsze właśnie zrzuciło go z piedestału.

Koniec legendy Armstronga boli mnie pewnie dlatego, że przez wiele lat byłem zapewniany o jego wyjątkowości. Zostałem nakarmiony bajką o niezwykłym człowieku, który mimo złośliwości losu osiąga najwyższe cele. W dzisiejszym świecie lubimy takie historie gloryfikować. Ta Armstronga właśnie się skończyła. A ja, choć jak zapewniam już trzeci raz, fanem kolarstwa nie jestem, muszę zrewolucjonizować swą sportową świadomość. Muszę wiedzieć, że każdy sportowiec jest potencjalnym dopingowiczem. Teza odważna, ale prawdziwa, nie jest odkrywcza, ale bolesna. Gdzieś muszę się pogodzić, że postrzeganie sportu, jako wszelkiej cnoty i gry fair, skończyło się wraz z okresem dojrzewania. Muszę mieć na uwadze, że podobne afery mogą mieć jeszcze miejsce nie raz. Kilkakrotnie możemy zostać wprowadzeni do wielkiego świata przekrętów, niedostępnego dla przeciętnego mieszkańca naszej planety. Odkryta zostanie wielka tajemnica, która na nowo zszokuje i niektórych przygnębi. Tak jak to miało miejsce w przypadku Armstronga.

Samego kolarza oceniać nie chcę. Za dużo ciężkich słów mogłoby paść na łamach tego wpisu, lub zbyt wiele cukierkowych określeń. Wiem tylko, że nie uwierzę już w żadne słowo wypowiedziane z jego ust. Osobiście życzę mu wszystkiego dobrego.


Nikt do niczego mnie nie zmuszał,
Żal mi bardzo moich fanów,
No chyba, że zwykła ludzka słabość,
Wśród naszprycowanych panów.

Z mych ust płyną słowa spowiedzi,
W oddechu czuję zapach kortyzolu,
Nie przepraszam, tylko mówię,
Skrupuły zostawiłem w holu.

W kalendarzu tkwiła siła,
Oszukania panów w białych fartuchach,
Nie przepraszam, tylko mówię,
Skrupuły zostawiłem w brudnych ciuchach.

Każdy bierze- mówili,
Na mych rękach czuję dowód zbrodni,
Hormon wzrostu, krew z woreczka,
Specjaliści niezawodni!

Na mej twarzy smutek, w duchu  zimna skała,
Nie próbuj wyczytać uczuć z moich oczu,
Bo choć smutny kulę się przed Wami,
To serce nadal mam w kolorze naszprycowanego moczu…

Ogłoszenie 1

niedziela, 13 stycznia 2013
Dzisiejszy wpis na blogu zostaje odwołany z przyczyn nawału pracy związanej z nadchodzącymi zaliczeniami i sesją. Zapraszam w przyszłym tygodniu!

Jacy widzowie i dziennikarze, taka telewizja

niedziela, 6 stycznia 2013


Cyrk wokół sprawy transmisji meczu Borussii z Szachtarem w szanownej Telewizji Polskiej, jest jak woda na młyn dla mojej wewnętrznej potrzeby hejtowania.  Od kilku dni toczy się zawzięta paplanina (chciałem napisać dyskusja, ale trudno tu mówić o jakiejkolwiek wymianie poglądów), pełna zdumienia, rozczarowania i wściekłości. „Bo jak tak może być? Żebym JA, szanowny kibic i znawca europejskiej piłki, a jednocześnie uczciwy obywatel, płacący sumiennie abonament, musiał oglądać potyczkę Niemców z Ukraińcami, kiedy w tym samym czasie Real gra z Manchesterem?!”. Ano jak widać może, bo zarówno Ty, drogi czytelniku, ja oraz sama publiczna TV doprowadziliśmy wspólnie do tego, że na naszych ekranach pojawia się towar wadliwy i popsuty (lub co najmniej gorszej jakości), zamiast produktu ekskluzywnego.

Czego można było się spodziewać po Telewizji Polskiej? Tej samej, której redakcja sportowa jest żywcem wyjęta ze średniowiecza. Abstrahuję od tu od kwestii czysto technicznych, bo sam mogę na chwilę obecną tylko marzyć o tym, by chociaż liznąć pracy w takich warunkach. Zarzuty swe kieruję do samych dziennikarzy, którzy swą wiedzą zadziwiają tylko mało zorientowanego widza (ewentualnie wszystkich, podczas komentowania walk taekwondo). W tej samej telewizji za ekspertów w studiu robią ludzie, którzy na sporcie znają się jak ja na barokowych malowidłach. Podczas Euro 2012, na słynnym już „Dachu Wedla”, sympatyczny Maciej Kurzajewski wypytywał o kwestie piłkarskie Artura Barcisia, czyli popularnego Norka z „Miodowych lat”. Jedynym ówczesnym gościem wspomnianego dziennikarza, który obecnie ludziom mocniej kojarzy się z programem „Kocham Cię Polsko!” niż z działalnością sportową, jakkolwiek kojarzącym się z futbolem, była… Maryla Rodowicz. To jeszcze nie koniec. Ostatnio TVP odkryła całą masę znawców teorii biegów narciarskich. I tak, o występach Justyny Kowalczyk wypowiadają się np. Piotr Gąsowski i Majka Jeżowska. Mecze piłkarskie (jeśli w ogóle pojawią się na antenie) komentuje legendarny już Dariusz Szpakowski. Osobiście uwielbiam tego Pana, bo potrafi budować napięcie i jego głosu mogą pozazdrościć mu młodsi koledzy z branży. Szkoda tylko, że Pan Dariusz pojęcie o współczesnej piłce ma znikome. Wie gdzie gra Lewandowski, Błaszczykowski i Piszczek; wie kto jest trenerem kadry, jednak szczerze wątpię, by tydzień w tydzień zasiadał przed teleodbiornikiem i śledził rozgrywki w Anglii, Hiszpanii, Włoszech itd. Proszę wybaczyć, ale tak wyobrażam sobie domowe obowiązki kogoś, kto chce nazywać siebie dziennikarzem sportowym. Jeśli ich nie wypełnia, to sam skazuje siebie na pożarcie przez konkurencję.

Ci właśnie ludzie zadecydowali, by zamiast potyczki Realu z Manchesterem, przeciętny widz oglądał „szlagier” Borussi z Szachtarem. Ja narzekać na ten werdykt nie chcę, bo uważam, że i tak trzeba się cieszyć z tego, że TVP pokaże jakikolwiek mecz Champions League.

Jak wspominałem, sami nie jesteśmy bez winy. Telewizja jest dla masy i dla niej właśnie przygotowuje program. Na każdym kroku karmimy siebie wieściami o „wielkiej trójcy” z Dortmundu, więc Lewandowski i spółka stali się „towarem” pożądanym. Większość kibiców w Polsce to „niedzielni fani”. Oglądają wydarzenia sportowe tylko wtedy, gdy grają Polacy lub kiedy pokłócą się z żonami i mają dość tolerowania „Barw Szczęścia” na swym plazmowym telewizorze. Jeśli mają okazję zobaczyć na żywo poczynania trzech swoich rodaków w Lidze Mistrzów, to bez wątpienia włączą kanał numer 1 i poświęcą dziewięćdziesiąt minut wolnego czasu na obejrzenie meczu właśnie Borussi, zamiast starcia Realu z Man United. Prawdziwych futbolowych freaków jest zdecydowanie mniej i ich głos sprzeciwu śmieszy mnie najbardziej. Skoro jesteś tak zakręcony na punkcie piłki, to pewnie uzbroiłeś się w cyfrową platformę, która daje Ci możliwość oglądania wszystkich spotkań Champions League. Nie? W takim razie włącz sobie pirackiego internetowego streama i tam, w garażowych warunkach oglądaj wybrany mecz. Robisz tak każdego weekendu, więc czy kolejne piłkarskie święto  obserwowane w ten sposób zrobi Ci różnicę? Błagam tylko, nie broń się płaconym abonamentem. Kiedy w publicznej TV leci denny „Ojciec Mateusz”, „M jak Miłość” lub inna pseudorozrywka, wówczas nie przeszkadza Ci to, na co przeznaczony jest Twój abonament. Teraz czujesz się wyjątkowo oszukany.

A TVP zagrała Nam na nosie i broni się w łatwy sposób. „Robiliśmy sondaże podczas fazy grupowej i zawsze wygrywała Borussia. Dlatego to jej mecz pokażemy”. I słusznie. Gdybym miał firmę produkującą koszulki i miałbym do wyboru robić te z zawsze modnym nadrukiem A i nowym, coraz popularniejszym nadrukiem B, to tworzyłbym w większej ilości te, które lepiej się sprzedają. Logika prosta jak pierdzenie. Jak słusznie też zauważył dziennikarz Michał Pol, trudno sobie wyobrazić, co by było gdyby to wybór padł właśnie na pokazanie meczu Realu, a ten okazałby się klapą.
           
Dlatego oszczędźmy sobie nerwów. TVP nie jest bez winy, ale i my święci nie jesteśmy. Też wolałbym obejrzeć starcie dwóch gigantów, zamiast potyczki w piaskownicy. Nie jestem jednak tym werdyktem wyjątkowo zdziwiony i czuję, że podobne wybory padną nie raz.  Zamiast bić pianę, wolę pośmiać się z tego typu gifów (i Wam też to radzę).



 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger