Notatka świąteczna + Milik Bonus

niedziela, 23 grudnia 2012


Dzisiejszy wpis będzie króciutki i mało piłkarski. Atmosfera świąt wpłynęła na mnie już na tyle, że rozleniwiłem się do granic możliwości, więc pozwolę sobie tylko zamieścić płynące ze szczerego serca życzenia bożonarodzeniowe i noworoczne.

Wszystkim, którzy tu zaglądają i pochylają się nad moimi wypocinami, chciałbym życzyć prawdziwie rodzinnych świąt, przepełnionych błogim odpoczynkiem, uśmiechem na twarzach, pysznym jedzeniem oraz trafionymi prezentami. W nowym roku życzę Wam więcej cierpliwości, konsekwencji, zdrowia i jeszcze więcej futbolowych emocji.

Chciałbym także serdecznie podziękować za to, że w każdą niedzielę garstka osób poświęca chwilę swojego wolnego czasu i śledzi kolejne wpisy publikowane na tym blogu. Mam nadzieję, że w nowym roku nie braknie mi zapału do dalszego pisania i nadal będę mógł spamować wasze tablice na Facebooku i Twitterze nowymi postami.

Jeszcze raz wszystkiego dobrego i do zobaczyska w pierwszą niedzielę stycznia!


PS Przypomniałem sobie właśnie, że dokładnie dwa lata temu, na swoim poprzednim blogu poruszyłem temat transferu Sławomira Peszki do FC Koln. Nazwałem wówczas polskiego piłkarza "ryzykantem" i zastanawiałem się, czy postąpił słusznie, odchodząc z Poznania. Czas pokazał, że decyzja była dobra, tyle że sam Peszko nie potrafił zachowywać się poza boiskiem i szansę na większą karierę zagrzebał głęboko w ziemi. Piszę o tym teraz, ponieważ jesteśmy na fali transferu Arkadiusza Milika do Leverkusen. Byłego już piłkarza Górnika Zabrze nie nazwę jednak "ryzykantem". Decyzja o wyjeździe do Niemiec jest jak najbardziej zrozumiała. Na jego miejscu postąpiłbym identycznie. Jasna sprawa, że może sobie nie poradzić i zginąć w rezerwach klubu. Z drugiej strony Niemcy nauczą go prawdziwej gry w piłkę, a nie "polskiej prowizorki". Do ojczyzny zawsze może powrócić. Teraz należało wykorzystać szansę, która mogła się później nie powtórzyć. Dlatego trzymajmy za Milika kciuki i wypatrujmy, aż zacznie zachwycać kibiców zza naszej zachodniej granicy tak samo, jak chociażby Robert Lewandowski.

Futbol z choinką w tle

niedziela, 16 grudnia 2012


Na święta Bożego Narodzenia czekam niecierpliwie cały rok, jakbym nadal był małym dzieckiem. Pod tym względem nie jestem żadnym oryginałem. Lubię tę przesłodzoną, komercyjną otoczkę z reklamami Coca-Coli, prezentami etc. Od kilku lat wyczekuje także czegoś dodatkowego. Nie mam na myśli pierwszej gwiazdki, bo ta zawsze skutecznie się przede mną chowała. Pewniejszy od niej jest 26 grudnia, czyli tzw. boxing day, który rozpoczyna jedyny w swoim rodzaju piłkarski maraton w angielskiej Premier League. Cztery ligowe mecze w ciągu jednego tygodnia, na najwyższym poziomie. Fantastyczny dodatek do spożywanych po raz setny w tym czasie barszczu z uszkami i pierogów z kapustą.

Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie ze świątecznym wydaniem wyspiarskiego futbolu. Było dla mnie czymś zupełnie nowym, niezrozumiałym, ale jednocześnie interesującym, to że można wejść w sferę sacrum profesjonalnymi rozgrywkami sportowymi, które należą niewątpliwie do sfery profanum. Ekscytację podkręcał fakt, że w ciągu najbliższych siedmiu dni, takie kluby jak Chelsea, Arsenal, Manchester United oraz Liverpool rozegrają aż cztery mecze, czyli tyle, co normalnie przeprowadza się w ciągu miesiąca. Młody byłem i głupi. W Polsce święta są rzeczą... świętą i prócz śpiewania kolęd nie można robić niczego innego. W Anglii jest czas i na uroczyste obchody Bożego Narodzenia, i na zaspokojenie potrzeb rozrywki zwykłego społeczeństwa. U Nas 26 grudnia odwiedza się znajomych i ogląda w telewizji durne komedie familijne, a na Wyspach obdarowuje się bliskich prezentami i śledzi rozgrywki piłkarskie.

Wspomniany boxing day jest pierwszym etapem wyjątkowego sprawdzianu dla angielskich drużyn. Cztery mecze w tygodniu to dla każdego, bez wyjątku ogromny wysiłek. Z jednej strony chce się zdobyć komplet punktów, z drugiej zachować jak najwięcej sił na kolejne spotkania. Brak czasu na regenerację stanowi wielki test dla każdego klubu. Na wierzch wychodzi przygotowanie fizyczne i psychiczne. Tylko najlepsi potrafią sobie poradzić w tym futbolowym maratonie. Nie ma tu mowy o kalkulacjach. Mecze w szalonym okresie świąteczno-noworocznym, często są decydujące w kwestii walki o tytuł Mistrza Anglii. Jeśli świetnie zacząłeś sezon, wygrywałeś z każdym przeciwnikiem, a podczas "gwiazdkowych kolejek" potraciłeś punkty z niżej notowanymi zespołami, to pozostali rywale wykorzystają takie potknięcia bez skrupułów. Często drużyny, które przebrnęły przez opisywany szał spotkań bez porażki, w maju cieszyły się ze zwycięstwa w lidze.

Sezon 2005/2006 to wielka dominacja Chelsea. Podopieczni Jose Mourinho sięgnęli po raz drugi z rzędu po tytuł mistrza kraju, dzięki konsekwentnej i perfekcyjnej grze. Piłkarze Portugalczyka biegali jak nakręceni i w zasadzie nie znaleźli dla siebie godnego rywala. Przez okres świąteczno-noworoczny przebrnęli jak burza, wygrywając wszystkie cztery mecze. Jednak sezon później, w tym samym czasie The Blues załapali niemałą zadyszkę. Po kilku wpadkach z początku sezonu, kibice Niebieskich liczyli na podgonienie liderującego Manchesteru United właśnie podczas maratonu zapoczątkowanego  26 grudnia. Jakie było rozczarowanie, kiedy drugiego dnia świąt, Chelsea głupio zremisowała ze słabym Reading, a później podzieliła się punktami z Fulham i Aston Villą. Podobnego błędu nie popełnili gracze Manchesteru United. Sezon wcześniej byli słabsi od Londyńczyków pod każdym aspektem. Sir Alex Ferguson zdawał sobie sprawę, że odskoczenie w ligowej tabeli od The Blues pod koniec roku, da jego zespołowi bezpieczną przewagę punktową i psychiczną. I tak, kiedy Chelsea rozdawała prezenty słabiej notowanym przeciwnikom, Czerwone Diabły zdobyły w ciągu świątecznego tygodnia dziesięć na dwanaście możliwych punktów. W maju to właśnie oni cieszyli się ze zdobycia tytułu najlepszej drużyny w Anglii.

W sezonie 2007/2008 znów tryumfował Manchester i znów do końca bił się o to zwycięstwo z Chelsea. Różnica między tymi zespołami wyniosła na końcu ledwie dwa punkty. Losy mistrzostwa mogły potoczyć się inaczej, gdyby ekipa z Londynu znów nie potknęła się podczas bożonarodzeniowych meczów. Co prawda , drużyna z Old Trafford też zanotowała wówczas jedną porażkę w tym okresie, ale to Chelsea przez cały sezon goniła rywala z Manchesteru i ewentualne dwa punkty stracone (znów!) z Aston Villą (26.12.2007) równały oba teamy w tabeli. Gdybać można sobie także nad innymi meczami Chelsea z tego sezonu. Jednak remis w dniu, kiedy zablokowany jak kradziony telefon Szewczenko, strzela dwie bramki, był jak zguba zwycięskiej w loterii zdrapki.

Ostatni sezon w Premier League był jednym z najciekawszych. Pretendentów do tytułu w grudniu było co najmniej kilku. Sprawy mistrzostwa rozstrzygały się ostatecznie między Manchesterem City a Manchesterem United. Obie ekipy traciły podczas świątecznych spotkań punkty bardzo solidarnie. Od 20 grudnia do 3 stycznia United rozegrali pięć spotkań, z czego wygrali trzy. Rezultat całkiem przyzwoity, choć porażki z Blackburn i Newcastle dają do zrozumienia, że sił piłkarzom Fergusona ubywało wyjątkowo szybko. City nie było lepsze, bo pogubiło punkty z Sunderlandem i West Brom. Brak wyraźnej dominacji w lidze był doskonale udowodniony brakiem klubu, który zgarnąłby całą pulę podczas okresu zapoczątkowanego przez boxing day.

Bez dwóch zdań, świąteczno-noworoczne zmagania w Premier League należą do najciekawszego okresu piłkarskiego w roku. Takich emocji, wpadek faworytów, nagromadzenia meczów nie zagwarantuje żadna Bundesliga, czy Primera Division. A szkoda, bo kibiców drużyn z obu wymienionych rozgrywek w Polsce nie brakuje. Będą musieli się oni pocieszyć ewentualną wizytą dawno niewidzianej cioci lub pasjonującym seansem komedii z cyklu "w krzywym zwierciadle", kiedy ja i pozostali maniacy angielskiej piłki pożywimy się pasjonującymi spotkaniami ulubionej ligi w dawce przekraczającej dopuszczalną ilość promili we krwi.

Nie taka Liga Europy łatwa, jak ją malują

niedziela, 9 grudnia 2012


Zazdroszczę tym kibicom Chelsea, którzy już teraz widzą swój zespół w finale Ligi Europejskiej, ogromnego optymizmu, a pozostałym, z podobnym przekonaniem, wielkiej naiwności. Droga The Blues do majowego meczu w Amsterdamie będzie bardziej wyboista, niż ta, jaka czekałaby ich w Lidze Mistrzów. Abstrahując całkowicie od prezentowanej przez Londyńczyków formy (choć ta chyba uległa poprawie), mecze w tzw. "pucharze pocieszenia" pogrzebały już niejednego giganta, mimo że rozgrywki w obecnej formie istnieją dopiero od trzech lat.

Wcale nie będę zdziwiony, jeśli Chelsea nie awansuje nawet do ćwierćfinałów. Nie mam zamiaru być złośliwy i powtarzać się w kwestii braku wiary w możliwości Rafaela Beniteza. Jednak The Blues nie będą pierwszym wielkim klubem, który niespodziewanie stanie do walki o trofeum Ligi Europy. Rozgrywki te toczą się swoimi, nie do końca logicznymi prawami. Od początku istnienia nowej formuły turnieju, można wskazać w każdej edycji po kilka przykładów klęsk murowanych faworytów. Żeby długo nie szukać, wystarczy rzucić okiem na listę zwycięzców dotychczasowych finałów, aby dojść do wniosku, że po puchar sięgały drużyny często lekceważone przez mocarzy z Anglii, Włoch lub Hiszpanii.

W sezonie 2009/2010, kiedy to Liga Europy debiutowała w futbolowym kalendarzu, zastępując dotychczasowy, mało atrakcyjny Puchar UEFA, upatrywano faworytów głównie w spadkowiczach z elitarnej Champions League. Dwie wielkie i utytułowane marki- Juventus i Liverpool- miały zdeklasować średniaków z lig: holenderskiej portugalskiej i niemieckiej. The Reds i Stara Dama były na zmianę wciskane do grona finalistów już w lutym. O ile Liverpool dzielnie dążył do obranego celu i odpadł dopiero w półfinale z późniejszym zwycięzcą- Atletico Madryt, o tyle Juventus rozczarował swoich fanów klęską z Fulham Londyn już w 1/8 finału. Fakt faktem, Anglicy byli rewelacją rozgrywek i ulegli w ostatecznym rozrachunku tylko wspomnianemu Atletico. Nie usprawiedliwia to porażki faworyzowanego Juventusu, który prawdopodobnie zlekceważył swojego rywala.

Rok później Liga Europy była dużo bogatsza już w rozgrywkach grupowych. O atrakcyjność meczów miały zadbać ponownie Juventus i Liverpool, a także rosnący w siłę Manchester City, Bourssia Dortmund i Zenit Sankt Petersburg. Jak można się domyślić, żaden z tych zespołów po puchar nie sięgnął. Turyńczycy nie przeszli przez fazę grupową (tak samo jak Borussia), The Reds nie dali rady pokonać anonimowej Bragi, a Zenit przegrał z Twente. W całym tym zamieszaniu najlepiej odnalazł się Andre Villas Boas ze swoim FC Porto, który pewnie pokierował zespół do zwycięstwa.

W ostatniej edycji faworyt był tylko jeden. Kiedy Manchester United odpadł z Ligi Mistrzów i został zmuszony do gry w LE, eksperci nie mieli wątpliwości, że sir Alex Ferguson będzie chciał osłodzić sobie jesienną klęskę w europejskich pucharach, wygraną w "pucharze pocieszenia". Szkoda, że inne plany w tym względzie miał Athletic Bilbao. Skazywany na porażkę hiszpański średniak pogonił Czerwone Diabły do Anglii, a sam przegrał dopiero w finale. W tym sezonie jest bardzo możliwe, że losy opisywanych klubów podzieli Chelsea.

Piłkarzy Abramowicza czeka niezwykle trudna zima. Już za chwilę zaczynają się Klubowe Mistrzostwa Świata. Później muszą stawić czoła w grudniowo-styczniowym maratonie Premier League. Wszystko to w połączeniu z ostatnimi zawirowaniami na Stamford Bridge sprawia, że trudno na ślepo obstawiać zwycięstwo Chelsea w piekielnie trudnej Lidze Europy. Choć prestiż tego pucharu jest zdecydowanie mniejszy od Champions League, to paradoksalnie, poziom trudności jest co najmniej identyczny. Już w 1/16 finału Londyńczycy mogą trafić na Anżę Machaczkałę z Samuelem Eto'o na czele, Atletico Madryt, które złoiło im dupę na początku sezonu w Superpucharze Europy, Napoli żądne zemsty za porażkę z zeszłego roku lub Inter Mediolan. Kolejne etapy nie będą łatwiejsze, bo losowanie może przynieść starcie z zespołami, które po pierwszej fazie rozgrywek są traktowane jako "rozstawione". Jako że Chelsea należy do tej grupy, nie może trafić na żaden z tych zespołów już w 1/16.

Mam też pewne wątpliwości, czy Ligę Europy traktować zupełnie serio. Ewentualna wygrana jest niczym pyrrusowe zwycięstwo. Będzie cieszyć, ale wyjątkowego prymu zespołowi nie przyniesie. Lepiej skoncentrować się na EPL i za wszelką cenę uzyskać miejsce promowane grą w Lidze Mistrzów w przyszłym sezonie. Więcej sensu ma odkucie się za tegoroczną wpadkę w przyszłym sezonie w gronie najlepszych, niż teraz, w grupie nieprzewidywalnych średniaków, których pokonanie wielkiej chwały nie przynosi, a klęska wywoła ogólnoświatową salwę śmiechu.

Krótka historia zapomnianych talentów

niedziela, 2 grudnia 2012


Zmierzająca ku końcowi runda jesienna polskiej Ekstraklasy, stoi podobno pod znakiem młodych i utalentowanych piłkarzy znad Wisły. Mówi się nawet, że dawno nie było takiego wysypu zdolnych adeptów piłki nożnej i już kreśli się futurystyczne (żeby nie powiedzieć utopijne) wizje biało-czerwonego futbolu. Mamy stać się kuźnią talentów na skalę europejską. Będziemy drugą Belgią, a może nawet Holandią. Każdy z tych młokosów, którzy kopią obecnie piłkę w Warszawie lub Zabrzu, w przyszłości będzie grał w Dortmundzie i dopytywać się o niego będzie sam sir Alex.
Jakie to przykre, że wynosimy na piedestał "tych na fali", a zapominamy o takich, co przez kibiców i media zostali kilka lat temu nazwani "drugimi Szarmachami". A jest ich niestety sporo.

Piłką juniorską interesuję się słabo. Pamiętam jednak jedno wydarzenie, którym polscy juniorzy zatkali buzię całemu futbolowemu światu. Był to mundial do lat 20, zorganizowany przez Kanadę w roku 2007. Polska reprezentacja prowadzona przez Michała Globisza, pojechała do kraju klonowego liścia bez wyraźnego celu. W kadrze znalazło się kliku zawodników, o których polscy fani nigdy nie słyszeli. Nikt też nie liczył na zdobycie medalu. O dziwo, naszym piłkarzom udało się pokonać Brazylię (!) i wyjść z grupy, co dla ich seniorskich kolegów jest wyczynem niemożliwym do realizacji. Co prawda w fazie grupowej zdarzył się także blamaż (1-6 z USA), ale najważniejsze, że nasi chłopcy pokazali pazur i odpadli dopiero w 1/8 finału z późniejszymi zwycięzcami imprezy- Argentyną.

Po tamtej imprezie rozpływaliśmy się w zachwytach. Udowadniano, że Polskę stać na "wyprodukowanie" zdolnych zawodników, którzy zrobią mniejszą lub większą karierę w Europie. Szukano wyraźnego zaplecza dla pierwszej kadry, która wówczas też nieźle prosperowała. Rzeczywistość okazała się jednak okrutna, bo dziś tylko nieliczni zawodnicy ekipy Globisza odnaleźli się w piłkarskim piekiełku.


Kapitanem opisywanej drużyny i pierwszym bramkarzem zarazem był Bartosz Białkowski. Rocznik 1987. Kiedy jechał na młodzieżowy mundial, już był zakontraktowany z angielskim Southampton. Wróżono mu wielką karierę. Miał wyśmienite warunki fizyczne i dużo pewności siebie. Przy tym wszystkim okazywał wiele spokoju w swych interwencjach. Niestety, po mistrzostwach jego kariera potoczyła się złym torem. Dużo fermentu w jego CV dokonały kontuzje. Dziś Southampton gra w Premier League i zatrudnia innego Polaka- Artura Boruca. Białkowski natomiast podpisał w tym roku umowę z Notts County. Tylko czekać, aż pojawi się w Ekstraklasie z etykietą: "Temu za granicą podziękowano".


Pamiętacie może Bena Starostę? Michał Globisz zapuścił sieci na młodych Polaków wychowywanych poza granicami naszego kraju i natknął się syna naszych emigrantów, który rok przed opisywanym mundialem został włączony do pierwszego składu Sheffield United. Wówczas drużyna ta grała w najwyżej klasie rozgrywkowej w Anglii, co podwyższało notowania Starosty. Rówieśnik Białkowskiego nie miał raczej szans na grę w barwach Anglii, więc zdecydował się na reprezentowanie Polski. Kibice liczyli, że dostał Nam się talent pokroju Podolskiego, tyle tylko, że w grze defensywnej. Jego akcje mogły iść systematycznie w górę, bo dobrze wiemy, że na bocznych obrońców wciąż jest u Nas deficyt. Jednak Starosta przepadł jak kamień w wodę. Nie pomogły mu liczne wypożyczenia, a nawet gra w polskiej Ekstraklasie. Ostatnim przystankiem Bena była Miedź Legnica, z którą rozwiązał kontrakt przed tym sezonem.

Nie tylko będący dziś na topie Kamil Glik był szkolony w Realu Madryt. W kadrze Globisza  znalazł  się niezwykle zdolny piłkarz, który miał okazję posmakować gry w barwach rezerw Królewskich. Zresztą jego nazwisko do tego zobowiązywało. Krzysztof Król, rocznik 1987(fot.). W Kanadzie zasłynął tym, że w meczu z Brazylią zobaczył czerwoną kartkę i z boiska schodził płacząc jak małe dziecko. Po MŚ długo zwlekał, aby opuścić Madryt. W 2008 roku podpisał kontrakt z Jagiellonią, ale nie zagrzał tam długo miejsca. W dorosłej kadrze nie zagrał, choć wszyscy liczyli, że stanie się to kwestią czasu. Obecnie występuje w Podbeskidziu.


Głośno w trakcie młodzieżowego mundialu zrobiło się też o dwóch Poznaniakach. Pierwszy z nich- Artur Marciniak zachwycił piłkarskich ekspertów. "Baby Face Killer" grał dojrzale, a przy tym z ogromną finezją. Wraz z Białkowskim dzielili między sobą funkcję kapitana. Zdarzały mu się błędy, natomiast każdy pokładał w nim ogromne nadzieje. W Lechu nie widziano dla niego przyszłości, więc swych sił próbował w Bełchatowie, który był rewelacją ostatnich sezonów. Tam jednak uszło z niego powietrze i zmuszony był wrócić w rodzinne strony. Zatrudnienie znalazł jednak nie w Kolejorzu, a w Warcie, gdzie gra do dziś.
Jego poznański kolega- Krzysztof Strugarek, miał być nowym Jerzym Gorgoniem. W Kanadzie prezentował się naprawdę bardzo dobrze. Posiadał doskonałe warunki fizyczne. W 2010 roku zdecydował się na zakończenie kariery. Był niejako do tego zmuszony. Strugarek zdecydował się na instalację implantu słuchowego, z którym gra w piłkę była wykluczona. Nie było tajemnicą, że środkowy obrońca miał wadę słuchu. Jego decyzje osobiście rozumiem doskonale.


Dawid Janczyk jest chyba największym przegranym tamtych mistrzostw. Na krajowych boiskach był znany z bardzo dobrej gry w barwach Legii. Podobno jego osobą interesowała się Chelsea Londyn. Podczas mundialu w Kanadzie był najjaśniej świecącą postacią w polskiej kadrze. Jeszcze w czasie trwania turnieju zastanawiano się, który klub zgłosi się po Janczyka. Wyścig wygrało CSKA Moskwa. Decyzja o przeniesieniu się do tego klubu zrujnowała karierę młodego napastnika. Rywalizacja o grze w ataku z Vagnerem Love była ponad siły naszego rodaka. Tułaczki po Belgii, a później po Polsce nie uratowały formy Janczyka. Były Legionista stara się obecnie odzyskać reputację w lidze ukraińskiej.

Oczywiście nie wszyscy z tamtej drużyny przepadli. Rezerwowi bramkarze są dziś rozchwytywani (gdzie grają Szczęsny i Tytoń, mówić nie muszę). Do kadry wreszcie dostał się na stałe Krychowiak, który strzelił pamiętnego gola we wspomnianym meczu z Brazylią. W Górniku Zabrze notorycznie gra Adam Danch, który po mundialu w 2007 roku, został nazwany przez Jerzego Engela "najlepszym polskim piłkarzem tamtego turnieju". Cały czas czekamy aż do pełni zdrowia wróci Jarosław Fojut- mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław.
Są to przykłady tego, że można się z Polski wybić i zrobić karierę. Jednak widzimy, że nie jest to takie proste, i że nie każdy musi być drugim Robertem Lewandowskim. A takie epitety są używane np. w stosunku do Milika lub Teodorczyka. Jakuba Koseckiego nie porównuje się już nawet do ojca, ale do samego Leo Messiego (sic!). Gdzie tu sens i logika? Czy tak bardzo zależy Nam, aby wygonić tych młodych chłopaków z Polski? Przecież Milik nie poradzi sobie teraz w Evertonie lub Borussi. Zagranie jednej rundy na niezłym poziomie niczego nie zmienia. Jeśli tacy piłkarze jak Wszołek lub Milik udowodnią w drugiej części sezonu, że warto na nich stawiać, wówczas można poszukać im lepszego klubu. W przeciwnym razie skończą jak sezonowi bohaterowie z roku 2007, albo jak Rafał Wolski, który przed Euro podobno jedną nogą był już klubowym kolegą Błaszczykowskiego, Piszczka i Lewandowskiego, a dziś walczy w Warszawie z kontuzją i sezon ma raczej z głowy. Podobnych przykładów można mnożyć bez liku.

Kończąca się runda była obfita w talenty. Gdyby każdy z nich wyemigrował na zachód i zachwycał swą grą tamtejszych ekspertów, byłby to najbardziej optymistyczny scenariusz, jaki można sobie wyobrazić. Ja jednak stąpam po ziemi twardo i wiem, że na zachwyty jest za wcześnie. Obym nie miał racji, że o Wszołku lub innym Miliku zapomnimy tak szybko, jak o nim usłyszeliśmy.

Żale spoliczkowanego fana

niedziela, 25 listopada 2012



Z tego co pamiętam, Roman Abramowicz nie uprawia żadnych sztuk walki. Tym bardziej jest zadziwiające, jak sprawnie wymierzył policzek kibicom Chelsea w mijającym tygodniu. Bo jak inaczej nazwać nagłe zwolnienie Di Matteo i zatrudnienie na jego miejsce Rafaela Beniteza? Może "oszustwo"? "Skandal"? "Przykry żart"? Zresztą, jakie to ma znaczenie? Najważniejsze w całym tym bałaganie jest to, że Abramowicz pokazał swoje prawdziwe oblicze- naiwnego i upartego jak osioł raptusa.

Nie mogę pojąć do dziś, jak można zwolnić menadżera, który kilka miesięcy temu uratował zespół przed całkowitą zagładą, sięgnął po upragniony i historyczny Puchar Ligi Mistrzów oraz świetnie dogadywał się z zespołem? Oficjalnym powodem tej zagrywki były oczywiście słabe wyniki osiągane w ostatnich tygodniach. Faktycznie, Chelsea grała katastrofalnie, co ma swój oddźwięk w pozycjach zajmowanych i w Premier League, i w Champions League (w tej najprawdopodobniej The Blues nie przejdą przez fazę grupową). Można się zastanowić, co popsuło świetnie zgrany i koleżeński kolektyw. Słowo "zastanowić" stanowi tu klucz. Bo należało usiąść z chłodną głową i pomyśleć, a nie z miejsca ZWALNIAĆ Di Matteo! Tyle tylko, że Nasz wspaniały właściciel nie pojmuje pewnej idei ciągłości. Zmiana menadżera jest dla zespołu przewrotem i nowym rozdziałem. A wiemy, że większość nie lubi zmian. Przez dziewięć lat Abramowicz zatrudniał dziewięciu szkoleniowców. Średnio jeden na rok. Chelsea nigdy nie wzniesie się na taki pułap, jak chociażby Manchester United, jeśli któryś menadżer nie zagrzeje na Stamford miejsca dłużej niż przez trzy-cztery lata. Taka jest kolej rzeczy, że drużyna nie może tylko wygrywać. Aby przychodziły kolejne zwycięstwa, trzeba sobie poradzić także z porażkami.

Wśród zatrudnionych przez Abramowicza menadżerów jest kilka znakomitych nazwisk. Jeśli Chelsea nadal będzie z otwartymi ramionami przyjmować kolejnych szkoleniowców, to wkrótce zabraknie kolejnych kandydatów na to stanowisko. Choć na moje oko, to już można odczuć ich deficyt. Bo kimże jest Rafael Benitez, że ściągnięcie jego osoby na Stamford Bridge było tak ważne? W świetle najważniejszych sukcesów dokonał tego samego co Di Matteo- wygrał Ligę Mistrzów w cholernie trudnym dla klubu sezonie. Tym, co odróżnia go od Włocha, jest wizerunek cyborga, idealisty i fałszywego profesjonalisty. Roberto to zawsze uśmiechnięty facet, który był częścią zespołu. Benitez to typowy boss. Z nim nie ma miejsca na dyskusje.
Niektórzy powiedzą, że taka zmiana wyjdzie Chelsea na dobre. Wiedzcie jednak, że powinniście puknąć się w czółko. Rafa na ławce trenerskiej to strzał w kolano. Abramowicz ściągnął bezwzględnego menadżera, znienawidzonego przez fanów Niebieskich. Każdy, kto śledził poczynania The Blues za czasów Mourinho wie, jakie były stosunki Beniteza do Naszego klubu. Teraz, kiedy szanownego Hiszpana bieda chwyciła za tyłek, ten leci do Londynu z misją ratunkową. Niech nawet nie rozpakowuje walizek, bo przeczuwam, że ze stolicy wyleci tak szybko, jak się w niej zjawił. Za pierwsze ku temu przesłanki uznajmy słowa Rafy sprzed kilku dni, w których uznaje on odejście Lamparda i Cole'a za konieczne. To tak, jakbym objął stery Barcelony i powiedział, że pozbycie się Puyola sprawi powrót Katalończyków na szczyt. Czego jednak spodziewać się po fantastycznym Benitezie, który poukładany Inter Mediolan (uzyskany w spadku po Mourinho) doprowadził do ruiny?
Na dodatek, krew zalewa mnie litrami, kiedy słyszę, że obecność nowego coacha Chelsea sprawi odblokowanie się Fernando Torresa. Większej bzdury nie słyszałem od wielu tygodni. Jak dla mnie, to zarówno Benitez, jak i El Nino mogą w podskokach spadać do Liverpoolu, który ich wspaniałej pomocy potrzebuje bardziej niż Chelsea.

Sezon trwa w najlepsze. Może się okazać, że się mylę i hejtuję zupełnie bez sensu. Nie moja wina, że czuję się strasznie oszukany. Jeśli zwolniło się jednego pracownika, to znajdźmy na jego miejsce kogoś lepszego. Jedną z propozycji znalazłem na Twitterze.

Robert, pobudka!

niedziela, 18 listopada 2012

Nie, nie mój drogi, nikt nie budzi Cię do szkoły. W tej niczego przydatnego już się nie nauczysz. Co nie znaczy, że pojąłeś wszelką wiedzę. Człowiek uczy się przez całe życie, a Ty widocznie o tym zapomniałeś. Przysypiasz na bardzo ważnych lekcjach z rodzimego języka. Języka gry w piłkę w narodowych barwach.

Patrzę na mecze reprezentacji Polski i nie wiem, czy drużyna powinna zbierać joby, czy pochwały. Remis z Anglią był chyba po części wynikiem beznadziejnej dyspozycji naszych rywali, a totalną przeciętność naszej techniki potwierdzili Urugwajczycy. Jednak nie o naszej kadrze będziemy tu biadolić, ale o Tobie Robercie. Tak, właśnie o Tobie. Bo nie tylko ja dostrzegłem w Twojej osobie kilka niepokojących cech.

Jesteś u szczytu sławy. Nazwisko "Lewandowski" pojawia się na ustach największych włodarzy światowego futbolu. Łączą Cię z Realem Madryt i Manchesterem City. Duma rozpiera Polaków, gdy w wiadomościach sportowych pokazują Twoje gole ligowe (chyba nie myślisz, że ci wszyscy kibice zebrani na stadionie w Gdańsku lub Warszawie oglądają co tydzień Bundesligę?). Dawno nie mieliśmy tak fantastycznego gracza. Młodego, ambitnego i poukładanego. Szkoda tylko, że nie potrafisz tego pokazać także w meczach reprezentacji, która potrzebuje Ciebie bardziej niż Borussia Dortmund. Nie mam zamiaru liczyć Ci kolejnych minut bez strzelonego dla Polski gola. Nie o to tu tylko chodzi. Bardziej rozchodzi się o walkę, zadziorność i poświęcenie, które ja akurat, mogę zobaczyć u Ciebie w Bundeslidze, ponieważ ją obserwuję. Mecz z Urugwajem utwierdził mnie w przekonaniu, że grasz na pół gwizdka. Od pamiętnego Euro nie dajesz z siebie stu procent. Nie biegasz i nie walczysz. Robisz za to pretensjonalne miny i wymachujesz rękami. W trudnej lidze niemieckiej, piłka sama szuka Cię w polu karnym. Hasasz po boisku delikatnie jak sarenka. Ledwo podniesiesz nogę, a futbolówka wpada do siatki. Nie wspomnę już nawet o meczach w Champions League. Przypadek?

Możesz się tłumaczyć. Mówić, że w kadrze nie masz z kim grać, bo Obraniak nie rozumie po polsku, bo w Borussii mają lepszych plejmejkerów. Nie zapominaj jednak, że polski kibic jest bezwzględny. W większości mecze kadry oglądają prości ludzie, którzy z miejsca zaszufladkują Cię w kategorii gwiazdora. Nikogo nie będzie interesowało to, dlaczego nie strzelasz dla Nas goli, jeśli nawet nie próbujesz gryźć przysłowiowej boiskowej trawy. Jesteś napastnikiem, wielką gwiazdą europejskiej piłki i na Twoich barkach spoczywa bardzo duża odpowiedzialność podczas spotkań reprezentacji. Skoro ludzie widzą w TV Twoje niebanalne wyczyny w Bundeslidze, chcą to także zobaczyć na polskiej ziemi. Zamiast tego widzą, jak wymownym wzrokiem karcisz kolegów z drużyny. Swoją markę budujesz głównie w barwach Borussii, a równie dobrze możesz robić to z Orłem na piersi. Wielcy napastnicy wspierają swe drużyny narodowe całym sercem. Popatrz chociażby na Ibrahimovicia.

Próbuję sam doszukać się przyczyn takiego zachowania. Jedyne co przychodzi mi na myśl, to fakt, iż nie masz w zasadzie żadnej konkurencji w ataku. Z całym szacunkiem, ale żaden Sobiech i Piech nie wygryzą Cię z pierwszej jedenastki Fornalika. Może Milik lub Teodorczyk, ale to dopiero za kilka ładnych lat. Oczywiście, jeśli uznamy, że ich kariery przebiegną odpowiednią ścieżką.

Tak czy inaczej, Robercie obudź się! Nasza drużyna Cię potrzebuje tak samo jak Borussia. Do marca masz czas, aby odrobić zadaną właśnie pracę domową. Liczymy nie tylko na gole, ale także na mobilizację. Nazwisko możesz budować również podczas meczów reprezentacji.

P.S. Tekst ten nie ma nic wspólnego z tym opublikowanym na serwisie weszlo.com


O przeciętnym Liverpoolu

niedziela, 11 listopada 2012


Delikatnie oderwany od rzeczywistości w piątek, wracam na ziemię dopiero dziś. Scrollem komputerowej myszki przeglądam wyniki wszystkich przegapionych wczoraj spotkań, a także zerkam na te, które zostaną rozegrane właśnie w niedzielę. I widzę: Chelsea - Liverpool. Wielka Bitwa o Anglię. Myślę sobie: "Bitwa?! Jaka bitwa?! Jeszcze wielka?!". Tak moi drodzy, o żadnej bitwie, a tym bardziej "wielkiej", mowy być nie może, bo co prawda zmierzą się zespoły znane, ale o zupełnie odmiennych priorytetach.

To, że spotkanie Chelsea z Liverpoolem jest szlagierem, nie ulega żadnym wątpliwościom. Po jednej stronie mamy zespół naszpikowany gwiazdami, będący ścisłą czołówką angielskiego futbolu niemal od dekady. Naprzeciw nich stanie jedna z najbardziej utytułowanych drużyn w Europie, legenda, która skupia wokół siebie miliony kibiców z całego świata. Na dodatek, mecze między tymi klubami, zawsze przysparzają wielu emocji. Tyle, że wielki szlagier nie musi być od razu "bitwą o Anglię". O Anglię mogą się bić tylko te drużyny, które między sobą rozstrzygają losy mistrzostwa kraju, a niestety (albo stety) Liverpool od pewnego czasu jest tylko tłem dla potyczek w Premier League.

Nie wiem, czy potrafię znaleźć drugi taki klub, jak Liverpool, który ma tak bogatą historię, taką ilość zdobytych pucharów, że gdyby umieścić je na półce, to ta urwałaby się pod ich ciężarem, a także tylu wiernych fanów i grający obecnie futbol wyjątkowo przeciętny, żeby nie powiedzieć słaby. Jako kibic wychowany na przełomie wieków, pamiętam wielki tryumf The Reds w Champions League w 2005 roku. Pamiętam wielkie mecze tej drużyny także w lidze i krajowych pucharach. Nie pamiętam jednak, kiedy ostatni raz Liverpool był mistrzem Anglii. Zaglądam zatem do niezawodnej Wikipedii:





Jak widać, pamiętać tego nie mogę, bo ostatni raz LFC wywalczyli mistrzostwo rok przed moimi narodzinami. Zajrzę zatem, kiedy Liverpool wygrał po raz ostatni jakikolwiek puchar. I tu niespodzianka. Rok 2012 i zdobycie Pucharu Ligi. Jednak jeśli ktoś przeczytał mnie uważnie w zeszłym tygodniu, to prestiżowo puchar ten nie ma prawa być nawet czymś na otarcie łez.

Proszę państwa, Liverpool wielkim klubem jest, tyle że w stanie dziwnej agonii. Jeśli ktoś zajmuje 13 miejsce w lidze, to z całym szacunkiem, ale o Anglię bić się nie może. Liverpool powinien raczej bić się o swój honor, bo w tym wypadku ma przynajmniej czego bronić. Natomiast walki o kolebkę futbolu zostawmy Chelsea, która marzy o tym, by tytuł mistrza znów znalazł się na Stamford Bridge. Ostatni raz zawitał tam w 2010 roku. W porównaniu do roku 1990, bilans ten wypada lepiej. Historycznie The Reds biją Chelsea na głowę. Tylko, czy o historię tu chodzi? Liczy się bardziej to, co tu i teraz. A teraz, zespół Di Matteo jest w ścisłej czołówce angielskich drużyn i broni Pucharu Europy. Liverpoolu w Champions League nie ma od 2010 roku. Jako kibic Chelsea, ale także angielskiej piłki, życzę sobie, by jak najszybciej do niej wrócił.


Chelsea - Liverpool, dziś, g.17.







Angielski patent

niedziela, 4 listopada 2012


Oni wiedzą jak robić futbol. Chociaż ich reprezentacja nie odniosła żadnego sukcesu od 1966 roku, to wszystkie rozgrywki klubowe w tym kraju są najlepsze na świecie. Podkreślam WSZYSTKIE. Liga, Puchar, a od tego tygodnia także Puchar Ligi. O kogo chodzi? O Anglików, którzy potrafią zadbać, by kibice mieli mnóstwo piłkarskich emocji nie tylko w weekendy.

O ile do prestiżu angielskiej Premier League nie trzeba nikogo przekonywać, o tyle uznanie wspomnianego Pucharu Ligi za turniej wart uwagi, trzeba uargumentować. Kibice wyspiarskich drużyn na całym świecie znają te rozgrywki, ale tylko część ma skłonność do emocjonowania się nimi. Ich znaczenie (szczególnie dla największych mocarzy) jest zdecydowanie mniejsze od samej ligi, czy Pucharu Anglii. Świadczyć mogą o tym, choćby nagrody pieniężne dla zwycięzcy. Za zdobycie Pucharu Ligi Angielskiej w roku 2011 honorarium wynosiło 100,000 funtów. Wygrana w Pucharze Anglii w roku 2012 gwarantowała zastrzyk finansowy niemal 2mln funtów. Różnica ta wynika oczywiście głównie z umów sponsorskich. Puchar Anglii nigdy nie zostanie przebity prestiżowo i finansowo przez Puchar Ligi. Są to najstarsze rozgrywki na świecie i dla wielu osób na Wyspach Brytyjskich odpuszczenie sobie walki o to trofeum, jest niedopuszczalne. Sam Puchar Ligi został utworzony na wzór FA Cup i należy go traktować jako dodatek do sezonu. Bardzo często, takie drużyny jak Manchester United, czy Arsenal wystawiają w meczach Pucharu Ligi rezerwowych i juniorów. Nie oznacza to jednak, że mecze te muszą być nieatrakcyjne. Udowodnił to mijający tydzień.

We wtorek i środę byliśmy świadkami dwóch niezwykle emocjonujących spotkań. Pierwsi o dreszczyk emocji zadbali piłkarze Reading i Arsenalu. Faworyzowani Kanonierzy przegrywali do przerwy 0-4 i zanosiło się na ogromną niespodziankę. Podopieczni Wengera wyszli jednak na drugą połowę z zupełnie innym nastawieniem i zdołali w regulaminowym czasie gry doprowadzić do remisu. Jak się później okazało, morderczy pościg Arsenalu opłacił się, bo londyński zespół wygrał po dogrywce 7-5!
Dzień później, Chelsea Londyn podejmowała Manchester United. Dwie potęgi angielskiej piłki miały się zmierzyć ze sobą trzy dni po meczu ligowym, w którym Czerwone Diabły wygrały w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach. W środę trzykrotnie na prowadzeniu był zespół Alexa Fergusona, jednak Chelsea za każdym razem zdołała wyrównać. Ostatecznie londyńczycy wygrali również po dogrywce 5-4. Dwadzieścia jeden goli w dwóch meczach. Statystyka piorunująca. I wszystko to, właśnie w ramach mało prestiżowego Pucharu Ligi. Skąd w Anglikach taka wola walki na wszystkich frontach? Wszystko tkwi w głowach menadżerów i piłkarzy. Od dawna wiadomo, że wyspiarze nigdy nie odpuszczają. Dla nich nie ma straconych meczów lub piłek. Zawsze gra się na sto procent. Dlatego idea rozgrywania Pucharu Ligi w Anglii ma sens. Chociaż prestiżowo turniej ten jest daleko w tyle za priorytetową ligą i tradycyjnym pucharem, to kibice i tak mogą liczyć na multum emocji. Mecze te transmitowane są przez wiele telewizji i biznes kręci się aż miło. W ten sposób Anglicy mają najbardziej emocjonującą ligę piłkarską globu, puchar będący najstarszym turniejem świata i najlepszy puchar ligi. Jeśli uczyć się od kogoś robienia medialnej piłki nożnej, to tylko od Anglików.

W Polsce chcieliśmy mieć drugie piłkarskie Wyspy Brytyjskie. Na wzór angielskich rozgrywek przemianowano nazewnictwo lig. Tym samym Ekstraklasa pozostała Ekstraklasą, natomiast druga liga zyskała miano pierwszej. Mieliśmy także swój Puchar Ligi! Szkoda tylko, że umarł w zapomnieniu w roku 2009. Co więcej, nie był to pierwszy zgon tych rozgrywek nad Wisłą. Organizowano je przecież nieregularnie od lat siedemdziesiątych. U Nas jednak nie ma szans na powodzenie tego turnieju wśród kibiców i samych piłkarzy, skoro nawet Puchar Polski, w moim odczuciu, jest po prostu nudny. W Polsce liczy się tylko zwycięstwo w lidze. Drużyny oszczędzają swoich piłkarzy, aby ci byli w pełni dyspozycji w kolejnym meczu o punkty. Nie wyobrażam sobie, aby w środku tygodnia, w spotkaniu Pucharu Ligi, przegrywająca 0-4 ze Zniczem Pruszków Legia Warszawa, wpuściła na plac gry Ljuboję, Koseckiego i innych kluczowych grajków, aby zmienić rezultat na swoją korzyść. Nie możemy oczywiście porównywać medialności klubów polskich do angielskich. Jeśli jednak im udało się zorganizować kolejny turniej na własnym podwórku, to dlaczego my nie możemy podobnego zrobić u siebie?

Zostawiając kwestię polską, osobiście przekonałem się do angielskiego Pucharu Ligi. Futbol na wyspach jest maszynką do zarabiania pieniędzy i sądzę, że gdyby FA wymyśliło kolejne rozgrywki (niekoniecznie dla drużyn z Premier League), to te okazałyby się kolejnym strzałem w dziesiątkę. Ja, jako fan futbolu w jego rodzimej odmianie, nie miałbym nic przeciwko.




Ku stłumieniu piątkowej euforii

niedziela, 28 października 2012



Wybory nowego prezesa PZPN-u nie porwały mnie do szalonego tańca. Nie upadłem jeszcze na głowę, aby poświęcać swój wolny czas na baczne oglądanie obrad panów ubranych w garnitury, którzy rozdają między sobą stanowiska. Szczerze mówiąc, guzik mnie obchodziło to, co kandydaci mieli do zaoferowania. W ciemno obstawiam (bo naprawdę nie wiem i nie chcę mi się tego sprawdzać), że każdy zapowiadał uzdrowienie polskiego futbolu i nadania mu europejskiej jakości. Typowe czcze gadanie. Nie miałem nawet swojego faworyta w wyścigu po fotel prezesa. Nazwiska chętnych do pełnienia tej niewdzięcznej funkcji, nie kojarzyły mi się z żadnym konkretnym pomysłem zarządzania piłką nożną w Polsce. Dobrze, że raz na jakiś czas spoglądałem na Twittera, bo inaczej nie wiedziałbym nawet, kto wygrał.

Cztery lata temu byłem za Zbigniewem Bońkiem, więc dziś powinienem być zadowolony z werdyktu piątkowej elekcji. Jestem co najwyżej usatysfakcjonowany. Ani mnie ta decyzja grzeje, ani ziębi. Za dużo widziałem różnych rzeczy w tym kraju, żeby wierzyć w przeprowadzenie rewolucji w PZPN-ie. Kibice skandują, że wreszcie „skruszono beton”, który hamował rozwój biało-czerwonego futbolu. Niepoprawni optymiści mają ogromne nadzieje na lepszą grę reprezentacji i drużyn klubowych. Za jakiś czas zostaną oni brutalnie sprowadzeni na ziemię, kiedy zobaczą, że nic tak naprawdę nie ruszyło do przodu, a jeśli nawet, to w niewielkim stopniu. Problemem nie będzie tu sama osoba Bońka, ale ludzi skupionych wokół niego. Polska piłka nie składa się tylko z piłkarzy, trenerów, działaczy i prezesa PZPN-u na czele. Tworzy ją także niezliczona liczba ludzi, którzy mentalnie nie są w stanie funkcjonować w realiach, jakie utopijnie tworzą kibice. Złudnie wydaje się Nam, że większość Polaków chce mieć nad Wisła drugą Holandię lub Niemcy. Jest jednak cała masa osób w tym kraju, którym dotychczasowy stan rzeczy bardzo odpowiada i nie zdziwię się, jeśli będą oni skutecznie blokować ścieżkę potrzebnych dla dobra polskiej piłki nożnej reform.

Jednak jak każdy kibic, mam tę iskierkę nadziei na lepszą przyszłość. Chcę tylko zachować spokój i nie zrzucać na barki Zbigniewa Bońka wszystkich grzechów rodzimego futbolu. Będę szczęśliwy, jeśli za jego kadencji ruszy wreszcie szkolenie młodzieży z prawdziwego zdarzenia. I tutaj bardzo ważna uwaga do wspominanych niepoprawnych optymistów. Szkolenie młodzieży nie jest procesem natychmiastowym. Nie jest także możliwe do przeprowadzenia w dwa lub trzy lata. Jest to dekada ciężkiej i żmudnej pracy. Niemcy w roku 2000 postawili na młodzież i dziś mają reprezentację gówniarzy z doświadczeniem, którego może pozazdrościć im niejeden trzydziestoletni piłkarz z Polski. Podobnie zresztą Belgowie- jeszcze nie dawno drużyna przeciętna do bólu, dziś naszpikowana zdolnymi dwudziestolatkami.
Jeśli Boniek zawróci kijem Wisłę, to za jakieś dziesięć lat będziemy mieć świetnie wyszkolonych dzieciaków gotowych do gry nawet z Brazylią. Znając jednak życie, Boniek nasłucha się miliona gromów w tej kwestii, bo za dwa lata w kadrze będą nadal te same nazwiska, a świat ucieknie nam z technikami szkoleniowymi o kolejne dziesięciolecia. A trzeba to zaznaczyć raz jeszcze: wychowanie nowego pokolenia piłkarzy trwa znacznie dłużej, niż oczekują tego kibice!

Lista grzechów Bońka będzie się wydłużać z dnia na dzień. Każdy z Nas znajdzie w przeciągu kilku miesięcy choćby jeden kamyczek, który wrzuci do ogródka nowego prezesa. A jak zauważył na swoim blogu pewien internauta: „Boniek nie jest Harrym Potterem” i nie odczaruje w mgnieniu oka poziomu naszej piłki kopanej. Dlatego ja dam sobie na wstrzymanie. Nie będę krzyczał: „J***Ć PZPN”, jeśli w sierpniu Mistrz Polski znów nie awansuje do Champions League. Nie będę krzyczał także rok później. Bo do zmian potrzeba czasu. Bardzo dużo czasu. Nie wszystko bezpośrednio jest zależne od prezesa PZPN-u. Piłka nożna jest organizmem bardziej skomplikowanym. Jeśli jednak zauważę, że podejmowane przez Bońka decyzje zatapiają i tak już zahaczający o dno okręt futbolu polskiego, wtedy zedrę gardło na jeszcze gorszych przyśpiewkach.

Przed Bońkiem cztery lata prawdziwej harówy. Szkolenie młodzieży to kropla w morzu potrzeb piłki w Polsce. Niech popularny Zibi urzeknie serca kibiców swymi rządami, a wtedy będzie mógł budować małe imperium nawet przez osiem lat. Oby tylko nie było ono betonowe. I jeszcze jedno: niech zachowa swój wizerunek wielkiego polskiego piłkarza. Jego poprzednik stracił twarz w cztery lata, a był żywą legendą. Z opowieści starszych znałem Latę jako boiskowego geniusza, a z własnego doświadczenia nie mogę powiedzieć o nim nic pozytywnego. O Bońku - zawodniku słyszałem tylko rzeczy dobre. Chcę je powtórzyć swoim dzieciom. Najlepiej z dodatkiem: najlepszy prezes PZPN-u w historii. Strata jednej legendy piłkarskiej na tym stanowisku w zupełności wystarczy.





Deszczowa piosenka

niedziela, 21 października 2012


Trzeba przyznać, że nie pozwolono Nam się nudzić w mijającym tygodniu. Powódź tysiąclecia na Narodowym, remis z Anglią i Tomaszewski wypowiadający się o kadrze w samych superlatywach. Wymarzony materiał dla blogera. O ulewie nad naszą stadionową perłą pisać nie będę, bo od wtorku na temat genialnej organizacji meczu zdążyło się wypowiedzieć tylu ekspertów, że moje zdanie nic nowego nie wniesie, tym bardziej, że nie jestem specem ani od architektury, ani od pogody. Jako kibic mogę dodać, że na nasze szczęście cała sprawa rozeszła się po kościach. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby UEFA była zmuszona ukarać Nas walkowerem. Wówczas kibice roznieśliby stadion w pył. A tak, po jednym dniu ogólnopolskiego narzekania, temat wymarł śmiercią naturalną. Jedyną konsekwencją tej organizacyjnej plamy jest kupa wstydu, którego niewątpliwie najedliśmy się wszyscy.

Wstydu natomiast nie przyniosła reprezentacja. Biało-czerwoni zagrali naprawdę dobre spotkanie i ogromnie się cieszę, że mogę to napisać. Bez zarzutów spisała się formacja obronna. Postawienie na nieobecnego podczas Euro 2012 Kamila Glika okazało się strzałem w dziesiątkę. Drżeć o miejsce w kadrze powinien Damien Perquis. Świetnie w roli kapitania spisał się Marcin Wasilewski. Kto wie, czy to nie on, powinien na stałe przejąć tę funkcję od Kuby Błaszczykowskiego? Dobre wrażenie pozostawił po sobie Jakub Wawrzyniak. Zawodnik Legii najwidoczniej zaczął podpatrywać ofensywne przeboje swojego vis-à-vis z reprezentacji- Łukasza Piszczka, bo pod bramkę rywala zapędzał się wyjątkowo często. Stabilny i poprawny występ zanotował Eugen Polański. Przyćmił go nieco drugi defensywny pomocnik- Grzegorz Krychowiak, który swym występem z Anglią złapał mnie (metaforycznie oczywiście) za jaja. Nieco słabiej wyglądaliśmy z przodu. Postacią wyróżniającą się był Obraniak. Aktywności nie można odmówić Grosickiemu. Jednak kilka razy swoimi decyzjami sprawił, że poziom irytacji wzrastał u mnie z prędkością porównywalną do tej, z jaką leciał Felix Baumgartner. Ciekawą opcją jest Paweł Wszołek. W mediach przeważa opinia, że nie dźwignął odpowiedzialności w meczu z tak poważnym rywalem, jakim jest Anglia. Osobiście wstrzymałbym się z takim osądem. Przed oczami mam mecz Polski z RPA i Wszołka, który za każdym razem podaje piłkę z chirurgiczną precyzją. Cęgi powinien zebrać za to Lewandowski, który drugą połowę zagrał na stojąco. Nie tego oczekujemy od lidera kadry i gwiazdy Bundesligi. Na osobne słowo zasługuje Waldemar Fornalik. Za przygotowanie drużyny do ostatniego meczu dostaje ode mnie „5” z uśmieszkiem. Selekcjoner postawił na zawodników, którzy oprócz swojego nazwiska mogą kadrze dać coś jeszcze. Właśnie to różni obecnego selekcjonera od Smudy. Franz postawiłby pewnie na bezrobotnego Boenisha, Murawskiego i Brożka, przegrałby 0:1 i całą winę zrzucił na przybyłych kibiców lub dziennikarzy. Pochwała Fornalikowi należy się także za wpuszczenie Milika. Ten piłkarz ma stanowić o przyszłości kadry, więc trzeba go oswajać z obecnością na jednym boisku z takimi gwiazdami jak Gerrard, czy Rooney. Z całym szacunkiem, ale w Górniku Zabrze takiego doświadczenia na razie nie nabierze.

Remis z Anglią z pewnością cieszy. Trudno by było inaczej. Byłbym jednak daleki od nieumiarkowanego zachwytu nad grą naszej reprezentacji. Przy takiej postawie Synów Albionu, drużyna Fornalika powinna to spotkanie wygrać bez większego wysiłku. Obraz kadry po środkowym meczu przypomina trochę „Deszczową piosenkę”. Jest euforia i zadowolenie, ale na głowy (dosłownie) leją się hektolitry zimnej i otrzeźwiającej wody. Przy takim braku skuteczności w kolejnych meczach eliminacyjnych, nie powinniśmy się dziwić, gdy w ostatecznym rozrachunku znajdzie się przed nami Anglia (tak, ta sama, którą o mało nie ograliśmy w środę) i Czarnogóra (tylko dwie bramki stracone do tej pory i to w meczu z Polakami!). Pozostańmy jednak optymistami. Nie często mamy okazję do radości. Szczególnie jeśli chodzi o polską piłkę. Nawet Jan Tomaszewski- pierwszy antykibic kadry Smudy i rządów Laty w PZPN-ie, jest szczęśliwy, że kadra zmierza w dobrym kierunku. Brzmi jak science fiction, prawda? Tomaszewski pozytywnie o kadrze. Jak wszystko dobrze się ułoży, to pochlebnie będzie wypowiadał się także o związku, z którego lada momento odejdzie wspomniany Lato.

Na koniec, odrobina motywacji przed kolejnymi meczami. Widać, że mobilizacja aż kipiała z zawodników przed pierwszym gwizdkiem wtorkowego, czy środowego meczu. Poważnie musimy rozważyć oddanie opaski kapitańskiej Wasilewskiemu. Ma gość siłę perswazji.



Słowem wstępu

niedziela, 14 października 2012


Blisko dwa lata temu, jako świeżo upieczony student z niepogniecionym indeksem w ręku i głową pełną pomysłów, założyłem bloga, na którym chciałem publikować teksty o tematyce sportowej. I publikowałem, choć z każdym kolejnym postem widziałem, jak z mojego internetowego dziennika schodzi powietrze. Dziś po tamtym blogu nie ma najmniejszego śladu. Często zastanawiałem się, dlaczego napisanie czegokolwiek i opublikowanie tego, sprawiało mi przyjemność tylko na samym początku. Bo zapał był słomiany? Bo może piszę jak nieudolny, samozwańczy dziennikarz-grafoman? Bo czasu za mało? Bo pisałem na kacu?
Po części pewnie na każde postawione pytanie, można odpowiedzieć twierdząco. Mnie jednak brakowało dwóch, jak się później okazało, podstawowych i najważniejszych elementów w publikowaniu swoich wypocin w sieci. Pomysłu i samodyscypliny.

Pisać o sporcie (zresztą nie tylko) może każdy. To jest właśnie urok życia w internecie. Dziś, jeśli się uprzemy, to za publicystę można uznać kogoś, kto rzuca mięsem w komentarzach pod newsami na portalach informacyjnych. Dlatego, jeśli chcesz się wybić ponad tłum, musisz mieć na siebie pomysł. Jeśli nie wiesz, jak wyróżnić się spośród ogromu innych publikujących, to nie będziesz wiele różnił się od osób, które z wciśniętym CAPS LOCKIEM krzyczą, że „Widzew kuca przy siku” lub „Tego i tego matka, robi to i tamto za Biedronką”. Nawet, jeśli wykażesz się elokwencją rzucającą na kolana.
Wiem, że marne to wskazówki, ale tego nauczyłem się przez te dwa lata w sieci, będąc blogerem. Chciałem być jak profesjonalny dziennikarz, który zainteresuje czytelnika i trochę powłazi mu w dupę. Nie wyszło, bo za mało było tego pierwszego, za dużo tego drugiego.

Postanowiłem zacząć od zera. Założyłem „Gola niedzielnego”, żeby zaspokoić własne potrzeby. Wpadłem na pomysł, aby stworzyć miejsce, gdzie możesz raz w tygodniu, w dniu wolnym od pracy, przeczytać coś o futbolu, który akurat przez ostatnie dwa lata mi nie zbrzydł, a co więcej, jeszcze bardziej mi się spodobał. Jeden tekst w tygodniu. Deadline, który sam sobie narzuciłem. To jak stopniowe rzucanie palenia. „Paczka na 3 dni”. Tutaj jednak nie chcę pozbyć się nałogu. Chcę go zdobyć. Chcę posiąść głód pisania. Znów czuję ten zapał, który towarzyszył mi przy zakładaniu poprzedniego bloga. Teraz mam jednak inne oczekiwania wobec „własnej twórczości”. Jeśli nikt nie będzie chciał mnie czytać, to nic się nie stanie. Ważne, aby co tydzień, w każdą niedzielę, pojawiał się tutaj kolejny wpis, a ja w każdy poniedziałek myślał o tym, jak za sześć dni kliknę przycisk OPUBLIKUJ w systemie bloggera.

„Gol niedzielny” ma być moją własną rubryką prasową w internecie. Takiej tradycyjnej jeszcze się nie dorobiłem, ale wszystko przede mną. To, że będę pisał o piłce, nie powinno nikogo dziwić. Z futbolem mam dziwne relacje. Czasem mam ochotę oddać go do adopcji, ale wiem, że tego nigdy nie zrobię, bo dostałbym depresji. Dlatego muszę o piłce pisać, bo tak mi najłatwiej wyrazić to, co we mnie wywołuje. A dlaczego w niedzielę? Akurat dla każdego kibica jest to dzień przeznaczony niemal wyłącznie na oglądanie meczów. Ja w tym dniu mam najwięcej wolnego czasu. Wynik tego prostego równania nasuwa się sam.

Na koniec tej spowiedzi, chcę wszystkich zapewnić, że blog nie ma charakteru religijnego i fanatycznego. Pod tym względem nie będę wyróżniał się od innych blogerów. Kolejny wpis (już zupełnie futbolowy) za tydzień w niedzielę.

Do zobaczenia.
 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger