Nie taka Liga Europy łatwa, jak ją malują



Zazdroszczę tym kibicom Chelsea, którzy już teraz widzą swój zespół w finale Ligi Europejskiej, ogromnego optymizmu, a pozostałym, z podobnym przekonaniem, wielkiej naiwności. Droga The Blues do majowego meczu w Amsterdamie będzie bardziej wyboista, niż ta, jaka czekałaby ich w Lidze Mistrzów. Abstrahując całkowicie od prezentowanej przez Londyńczyków formy (choć ta chyba uległa poprawie), mecze w tzw. "pucharze pocieszenia" pogrzebały już niejednego giganta, mimo że rozgrywki w obecnej formie istnieją dopiero od trzech lat.

Wcale nie będę zdziwiony, jeśli Chelsea nie awansuje nawet do ćwierćfinałów. Nie mam zamiaru być złośliwy i powtarzać się w kwestii braku wiary w możliwości Rafaela Beniteza. Jednak The Blues nie będą pierwszym wielkim klubem, który niespodziewanie stanie do walki o trofeum Ligi Europy. Rozgrywki te toczą się swoimi, nie do końca logicznymi prawami. Od początku istnienia nowej formuły turnieju, można wskazać w każdej edycji po kilka przykładów klęsk murowanych faworytów. Żeby długo nie szukać, wystarczy rzucić okiem na listę zwycięzców dotychczasowych finałów, aby dojść do wniosku, że po puchar sięgały drużyny często lekceważone przez mocarzy z Anglii, Włoch lub Hiszpanii.

W sezonie 2009/2010, kiedy to Liga Europy debiutowała w futbolowym kalendarzu, zastępując dotychczasowy, mało atrakcyjny Puchar UEFA, upatrywano faworytów głównie w spadkowiczach z elitarnej Champions League. Dwie wielkie i utytułowane marki- Juventus i Liverpool- miały zdeklasować średniaków z lig: holenderskiej portugalskiej i niemieckiej. The Reds i Stara Dama były na zmianę wciskane do grona finalistów już w lutym. O ile Liverpool dzielnie dążył do obranego celu i odpadł dopiero w półfinale z późniejszym zwycięzcą- Atletico Madryt, o tyle Juventus rozczarował swoich fanów klęską z Fulham Londyn już w 1/8 finału. Fakt faktem, Anglicy byli rewelacją rozgrywek i ulegli w ostatecznym rozrachunku tylko wspomnianemu Atletico. Nie usprawiedliwia to porażki faworyzowanego Juventusu, który prawdopodobnie zlekceważył swojego rywala.

Rok później Liga Europy była dużo bogatsza już w rozgrywkach grupowych. O atrakcyjność meczów miały zadbać ponownie Juventus i Liverpool, a także rosnący w siłę Manchester City, Bourssia Dortmund i Zenit Sankt Petersburg. Jak można się domyślić, żaden z tych zespołów po puchar nie sięgnął. Turyńczycy nie przeszli przez fazę grupową (tak samo jak Borussia), The Reds nie dali rady pokonać anonimowej Bragi, a Zenit przegrał z Twente. W całym tym zamieszaniu najlepiej odnalazł się Andre Villas Boas ze swoim FC Porto, który pewnie pokierował zespół do zwycięstwa.

W ostatniej edycji faworyt był tylko jeden. Kiedy Manchester United odpadł z Ligi Mistrzów i został zmuszony do gry w LE, eksperci nie mieli wątpliwości, że sir Alex Ferguson będzie chciał osłodzić sobie jesienną klęskę w europejskich pucharach, wygraną w "pucharze pocieszenia". Szkoda, że inne plany w tym względzie miał Athletic Bilbao. Skazywany na porażkę hiszpański średniak pogonił Czerwone Diabły do Anglii, a sam przegrał dopiero w finale. W tym sezonie jest bardzo możliwe, że losy opisywanych klubów podzieli Chelsea.

Piłkarzy Abramowicza czeka niezwykle trudna zima. Już za chwilę zaczynają się Klubowe Mistrzostwa Świata. Później muszą stawić czoła w grudniowo-styczniowym maratonie Premier League. Wszystko to w połączeniu z ostatnimi zawirowaniami na Stamford Bridge sprawia, że trudno na ślepo obstawiać zwycięstwo Chelsea w piekielnie trudnej Lidze Europy. Choć prestiż tego pucharu jest zdecydowanie mniejszy od Champions League, to paradoksalnie, poziom trudności jest co najmniej identyczny. Już w 1/16 finału Londyńczycy mogą trafić na Anżę Machaczkałę z Samuelem Eto'o na czele, Atletico Madryt, które złoiło im dupę na początku sezonu w Superpucharze Europy, Napoli żądne zemsty za porażkę z zeszłego roku lub Inter Mediolan. Kolejne etapy nie będą łatwiejsze, bo losowanie może przynieść starcie z zespołami, które po pierwszej fazie rozgrywek są traktowane jako "rozstawione". Jako że Chelsea należy do tej grupy, nie może trafić na żaden z tych zespołów już w 1/16.

Mam też pewne wątpliwości, czy Ligę Europy traktować zupełnie serio. Ewentualna wygrana jest niczym pyrrusowe zwycięstwo. Będzie cieszyć, ale wyjątkowego prymu zespołowi nie przyniesie. Lepiej skoncentrować się na EPL i za wszelką cenę uzyskać miejsce promowane grą w Lidze Mistrzów w przyszłym sezonie. Więcej sensu ma odkucie się za tegoroczną wpadkę w przyszłym sezonie w gronie najlepszych, niż teraz, w grupie nieprzewidywalnych średniaków, których pokonanie wielkiej chwały nie przynosi, a klęska wywoła ogólnoświatową salwę śmiechu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger