Reprezentacja absurdów

niedziela, 24 marca 2013


Pisanie o piątkowym blamażu naszych Orłów nie należy do przyjemności, jakie powinien przynosić niedzielny poranek. Trudno jest zebrać się w sobie i wykrzesać kilka słów, które znów odniosą się do gry reprezentacji w sposób krytyczny. Zastanawiać się można, czy kolejny tekst o beznadziejności podopiecznych Fornalika ma jakikolwiek sens, skoro przez ostatnie kilkadziesiąt godzin podobnych artykułów/wpisów pojawiło się multum? Oczywiście, że ma. Do naszego, zakichanego, kibicowskiego obowiązku należy wytykanie wszelkich błędów i ułomności drużyny narodowej- wspólnego dobra, które powinno przynosić radość i dumę, a wywołuje śmiech i nerwicę zarazem. Jasne, że dużo przyjemniej czytałoby się poetyckie pochwały dla rycerzy w biało-czerwonych zbrojach. Jednak kto jest winien tego, że chociażby na tym blogu Reprezentacja Polski pojawia się tylko w krytycznych postach? Autor, czy piłkarze?

Drużyna Waldemara Fornalika to jedna wielka zbieranina absurdów. Mecz z Ukraińcami nie obnażył niekompetencji samego selekcjonera. Jego zwolnienie byłoby niczym innym, jak medialnym wydarzeniem, o znikomej wartości jakościowej. Jeśli faktycznie wina leży po stronie coacha, to jedynym ratunkiem dla polskiej ekipy jest zatrudnienie kogoś z zagranicy, a to na dzień dzisiejszy wydaje się raczej niemożliwe. Tyle tylko, że to nie mizerną postawę Fornalika widzieliśmy na murawie, a żenujące błądzenie we mgle jedenastu dorosłych mężczyzn, powszechnie uważanych za piłkarzy. W piątek klęskę poniosła drużyna, którą drużyną trudno nazwać. Eksperci główkują się nad brakami taktycznymi i technicznymi Polaków, upatrując w tym główną przyczynę porażki. A nie trzeba sięgać wyjątkowo głęboko, by dostrzec, czym zmiażdżyli nas Ukraińcy. Jeśli komuś szczególnie na czymś zależy, to choćby się waliło i paliło, swój cel osiągnie. Taka rozbudowana wersja biednej (ale jak się okazuje prawdziwej) maksymy chcieć to móc. Naszym widocznie się nie chciało. I to jeden z pierwszych absurdów, budujących tę kadrę. Brak woli walki u Lewandowskiego i spółki był tak widoczny, że nie musimy o nim słyszeć w pomeczowych konferencjach. Lepiej jest wytłumaczyć, dlaczego chęć wyjazdu na mundial rozpuściła się w powietrzu. Jak skrzętnie zauważył autor jednego artykułu, który miałem przyjemność wczoraj przeczytać, trudno wyobrazić sobie bodziec, mający sprawić, że naszym grajkom zacznie zależeć na wygranej, skoro motywująco nie działa na nich starcie o bardzo ważne punkty w eliminacjach Mistrzostw Świata. 

Skoro wyliczamy już budulce-absurdulce kadry narodowej, to warto odnieść się znów do złotego trio z Dortmundu. Na obronie jeden z najlepszych defensorów Bundesligi, w linii pomocy Kuba „heros” Błaszczykowski, a na szpicy ulubieniec trybun Robert Lewandowski. Trzon, jakiego Polska jeszcze nie miała i raczej mieć nie będzie. Umiejętności na poziomie europejskim- jednym słowem- tylko korzystać z dóbr naturalnych matczynej ziemi, co obrosła w takie talenty. Tu jednak jest klops, bo ze zdrowych drzew spadają zgniłe owoce. Piszczek strzelił gola, ale grał z Ukrainą słabiutko (podobnie jak cała linia defensywy), Kuba biegał, starał się jak zwykle, ale to znów było za mało (koniec końców nasz kapitan skompromitował się na konferencji prasowej, chcąc dogadać dziennikarzowi, a efektem tego jest bezradność jego samego i kolegów z drużyny), o Lewym pisać nawet nie wypada. Czy naprawdę trzeba obok nich postawić na boisku bogów futbolu, by machina dortmundzka zaczęła działać? Nie ma i nie będzie takiej możliwości, by cała jedenastka Reprezentacji grała na poziomie wyżej wymienionej trójki. Jeśli reszta jest słabsza, to zadaniem tych lepszych jest wyciągnięcie dłoni i znalezienie wspólnego boiskowego języka. Wygodniej jest jednak wypiąć się na Rybusów i innych Majewskich, a samemu sobie nie mieć nic do zarzucenia. Ot taka polska typowa spychologia.

Absurdem, który bije po oczach jest także poczucie wartości polskich piłkarzy. Tutaj logika jest pojęciem tak obcym, jak dla humanisty całki i macierze. Nasi kadrowicze sami nie wiedzą kim chcą być w futbolowym świecie. Z jednej strony mierzymy w tytuł „czarnego konia”, kogoś kto niespodziewanie pogoni wyżej notowanego rywala. Z drugiej pogodzono się ze swoistą przeciętnością. Gdzieś tu jednak dochodzi do zgrzytu, bo jeśli na zgrupowaniu jestem tylko średnim zawodnikiem, to skąd zainteresowanie moją osobą ze strony zagranicznych mediów? Toż to ja jestem gwiazda! Z Borussi/ Boredeaux/ Milanu/ Arsenalu! Każdy dziennikarz jest niczym czopek, wchodząc mi w dupę wraz ze swymi słodkimi pytaniami. A nie daj Boże któryś ośmieli się na krytykę. Tak to niestety wygląda. Sytuacja wokół kadry jest nowotworowa. Żadne z Was gwiazdy a marni piłkarze, co nie szanują kibica i dziennikarza. Publiczność ma dość aktorsko zwieszonych głów po meczach i słów przeprosin, bezradności. Można przegrać, ale po walce, połamanych nogach i obitych łokciach.

Na koniec można rzec: z tej mąki chleba nie będzie. Tu potrzebna jest rewolucja, ale nie tyle kadrowa, co mentalna. Skupiając się na analizie taktycznej, omijamy faktyczny problem- głaskania po głowach gwiazdek, co zasłużyły na klęczenie na grochu. Swoją drogą, my- kibice- komentatorzy (o zgrozo!) też stanowimy część absurdu. W jakim stopniu, niech każdy odpowie sobie sam.




Angielski futbol ma się dobrze

niedziela, 17 marca 2013

Brak angielskich drużyn wśród tegorocznych ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów jest faktycznie dziwny. Nawet zwolennicy hiszpańskiej odmiany piłki kopanej muszą przyznać, że tak wczesna faza rozgrywek pozbawiona wyspiarskiego futbolu przypomina układankę bez kilku elementów. Lwia część tych kibiców będzie jednak zadowolona, że najnowsze puzzle są tak wybrakowane. Istnieje bowiem duża szansa na uzupełnienie deficytu klockami w ich ulubionych barwach i udowodnienie światu, że europejska piłka nożna może istnieć bez ekip z Premier League. Niech nikt jednak nie da się zwieść pozorom. Tegoroczna postawa wyspiarzy na arenach Starego Kontynentu jest niczym innym, jak zwykłym wypadkiem przy pracy. Ten, kto sugeruje klęskę i śmierć angielskiej piłki, żyje w ogromnym kłamstwie. Może Rock and Roll umarł, natomiast siła drużyn znad Tamizy nigdy.

Ten rok dla Manchesteru United i spółki, w kontekście Champions League, jest rzeczywiście nieudany. Dawno nie było takiej sytuacji, kiedy to przed półfinałami tychże rozgrywek, zwolennicy drużyn z Anglii nie mieli już komu kibicować.  Jednak głosy o rzekomym kryzysie wyspiarskiej piłki są zdecydowanie przesadzone. Tak się składa, że wszystko kiedyś musi mieć swój koniec. Każdy życiowy proces musi przejść przez etap jakiś porażek, by w przyszłości móc cieszyć się z sukcesów. To tak jak z biblijnymi latami tłustymi i chudymi. Rok 2013 jest dla drużyn angielskich właśnie takim chudym, w którym to trzeba będzie cieszyć się z jakiejkolwiek wygranej na własnym podwórku. Daleko tu jednak do jakiegoś kryzysu. Sama Premier League stoi na wysokim poziome, tak jak stała w poprzednich sezonach. O tytuł mistrzowski w zasadzie nikt już się nie bije (przewaga United jest tak duża, że tylko fatum mogłoby sprawić, że Czerwone Diabły wypuszczą zwycięstwo z rąk), natomiast reszta stawki dosłownie gryzie trawę, by wyrwać przeciwnikowi kolejne punkty. Mecze ogląda się z wielką przyjemnością i kibicom pozostaje tylko czekać na nową edycję Ligi Mistrzów, w której to Wyspiarze z pewnością będą chcieli zrehabilitować się za tegoroczną postawę. O sile futbolu w danym kraju decydują nie tylko wyniki w Champions League i Lidze Europy. Jest to, co prawda, sposób bezpośredniego porównania zespołów z różnych państw, natomiast nie ostatecznie decydujący.

Samo porównywanie lig krajowych na podstawie wyników spotkań w Lidze Mistrzów i co za tym idzie liczebności zespołów z danego kraju pozostałych w rozgrywkach, zahacza o absurd. Według takiego kryterium, obecnie liga turecka prezentuje ten sam poziom, co włoska, a angielska może podać sobie dłoń z polską. Takie zestawienia miałby jakikolwiek sens, gdyby Champions League odbywała się raz na cztery lata. Jednak coroczne przystępowanie do tego samego wyścigu słabo weryfikuje siły poszczególnych lig. Jeśli angielski futbol właśnie dotknął dna, to jak wytłumaczyć zeszłoroczne zwycięstwo Chelsea i trzykrotną grę w finale Manchesteru United w ostatnich pięciu latach? Jak mówi popularne przysłowie: jedna jaskółka wiosny nie czyni. Gdyby posucha angielskiej piłki powtórzyłaby się w przyszłym roku, wówczas kibice mogą mieć powody do niepokoju. W tym roku do szczęśliwszych będą z pewnością należeć sympatycy zespołów z Hiszpanii, którzy już okrzyknęli Primera Division najlepszą ligą świata. Przyznawanie tego samozwańczego tytuły powinno być karane futbolową banicją, bo decyduje o nim tylko sympatia do jednego zespołu. Działa to na identycznej zasadzie, co uznanie jakiejkolwiek kuchni krajowej za najlepszą na globie. Jeden będzie lubował się w tradycyjnej pizzy i spaghetti, drugi dozna orgazmu podniebienia podczas konsumpcji sajgonek.

Tak czy inaczej, piłka nożna w Anglii żyje. I ma się dobrze. To, że potknęła się na obcym podwórku nie oznacza, że jest inwalidą.

Niegotowi na piłkarskie coming outy

niedziela, 10 marca 2013


Do napisania tejże notki skłoniła mnie lektura artykułu zamieszczonego w ostatnim numerze polskiej edycji magazynu FourFourTwo. Na dobrą sprawę, nigdy nie zastanawiałem się, czy świat futbolu skrywa w swych ignorowanych zakamarkach problem nieujawnionych piłkarzy-gejów. A przecież żyjemy w czasach, kiedy to homoseksualizm przestaje być postrzegany jako choroba i stanowi pewien element codzienności. Nikogo już nie dziwi osoba aktora lub muzyka-geja, natomiast zdajemy sobie sprawę z potencjalnej burzy wywołanej hipotetycznym coming outem np. zawodnika włoskiej Serie A. Skąd taka rozbieżność? Pewnie stąd, że środowisko środowisku nierówne i to sportowe jest zdecydowanie mniej tolerancyjne od innych.

Część z Was, którzy znają moje, delikatnie mówiąc, konserwatywne poglądy odnośnie homoseksualizmu, może być zaskoczona, że poruszam ten temat na swoim blogu. Nie chodzi mi w żadnym wypadku o ocenę homoseksualnych zawodników, ani też o szerzenie swojego sprzeciwu wobec nich. Chcę się tylko zastanowić, czym różni się sytuacja piłkarza, który ukrywa swoją orientację seksualną, od przykładowego artysty, niemuszącego trzymać w tajemnicy swoich preferencji. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na bardzo istotny fakt. Obecnie nie ma piłkarzy przyznających się do homoseksualizmu. Nie ma ich dlatego, ponieważ zdają sobie sprawę z ogromu konsekwencji, jakie pociągnie „wyjście z cienia”, a nie dlatego, że piłkarze-geje w naturze nie występują. Trudno to sobie wyobrazić, ale grupa homoseksualnych zawodników piłki nożnej może być całkiem spora. Opory w przedstawieniu przed sobą takiego faktu są efektem specyficznej kreacji opinii publicznej. Statystyczny profesjonalny futbolista to majętny młodzieniec-macho, obwieszony drogą biżuterią i ekskluzywnymi gadżetami, będący stałym bywalcem nocnych klubów. Wśród takich portretów nie ma miejsca dla człowieka, który idealnie pasowałby do każdego elementu powyższego opisu, tyle tylko że dodatkowo na stałe jego życiowym partnerem byłby inny mężczyzna. Hipotetyczny futbolista-gej jest niemal zmuszony do ukrywania swojej natury, ponieważ wie, że cała rzesza ludzi, choć oficjalnie może zaakceptować jego osobę, to wykorzysta swego rodzaju odmienność do różnych nieczystych gierek.

Aby obalić podstawowe i sprzeczne podejrzenia wobec braku odwagi homoseksualnych piłkarzy do oficjalnego coming outu, trzeba wiedzieć, że problem nie leży wcale po stronie futbolistów-hetero. We wspomnianym artykule, John Amaechi- pierwszy koszykarz NBA, który przyznał się do swej homoseksualnej orientacji, mówi o tym, że tylko największy narcyz byłby skłonny pomyśleć; a co jeśli rzuci się na mnie pod prysznicem? lub pewnie rajcują go moje nogi. Cielesność stanowi pewną barierę (wspólne prysznice, poklepywanie się po plecach w celach mobilizacji itd.), jednak z pewnością nie jest dominantą opisywanego problemu. Gdyby tak było, to Orlando Cruz- zawodowy bokser z Portoryko, przyznający się do homoseksualizmu, uprawiałby sport tylko dla przeżywania cielesnych doznań, co nie umknęłoby czujnym oczom dziennikarzy. Przyznajmy sobie szczerze- myślenie w taki sposób ociera się o absurd.

Problemem dla piłkarzy o homoseksualnej orientacji są relacje z zarządami klubów, kibicami oraz mediami. Amaechi mówi wprost- ukrywałem się ze swoją naturą, bo taki był wymóg „góry”. O ile takie zachowanie włodarzy profesjonalnych zespołów dziwi, to podejście typowego kibica (np. z Polski) już nie przyprawia nas o zaskoczenie. Gdyby jakikolwiek piłkarz Ekstraklasy dokonałby coming outu, wówczas jego kariera ległaby w gruzach. Ordynarne przyśpiewki z trybun skutecznie obrzydziłyby mu piłkę nożną i sport profesjonalny w ogóle. Zresztą problem ten nie tyczy się tylko Polski, ale w zasadzie całego świata. Nie potrzeba zdeklarowanych gejów na boisku, by z angielskich trybun usłyszeć wyzwiska typu pedale! i cioto!. A co na to wszystko media? Ich tolerancja skończyłaby się wówczas, gdy dany zawodnik wpadłby w jakiś dołek formy. Podobnie zresztą wyglądałaby sprawa z kibicami, którzy rzekomo uważają się za tolerancyjnych.

Artysta-gej nie dziwi opinii publicznej, bo na przestrzeni wieków ludzie zauważyli, że orientacja homoseksualna w środowisku muzyków lub aktorów nie jest niczym nadzwyczajnym. Dziennikarz sportowy Przemysław Rudzki, we wpisie ze stycznia tego roku, przytacza słowa jednego ze współczesnych piłkarzy, w których to pada dość istotna kwestia: piłkarzom-gejom brakuje bohatera. To akurat bolesna prawda. Dobrze wiemy, że najtrudniej wyjść przed szereg i pokazać innym ścieżkę dążenia.  Był już ktoś taki, kto spróbował. Jego nazwisko wspomina także Rudzki. Justin Fashanu był pierwszym zawodnikiem angielskiej Premier League, który przyznał się do homoseksualizmu. W 1998 roku popełnił samobójstwo po różnych perypetiach związanych z coming outem. Nie wytrzymał rosnącej wokół niego presji, a także ugiął się pod zarzutami o napaść seksualną na siedemnastolatka, choć w świetle prawa i rzeczywistości był niewinny. Od tamtego momentu minęło piętnaście lat i pomyśleć można, że zdeklarowanych gejów w środowisku piłkarskim powinno być więcej. Jak widzimy, nic bardziej mylnego.

Dzisiejszy świat paradoksalnie nie jest gotów na przyswojenie pewnego szoku kulturalnego pod postacią futbolisty o odmiennej orientacji seksualnej. Podkreślam, że nie mówię tego pod wpływem własnych przekonań, a na podstawie zwykłej obserwacji rzeczywistości. Mnie osobiście piłkarz-gej nie przeszkadza. Zastanawia mnie także, czy dobrym rozwiązaniem jest izolowanie środowiska gejowskiego od światowej piłki nożnej. Organizowanie turniejów dla gejowskich reprezentacji (a takowe istnieją) jest jakąś drogą na otwarcie oczu na problem braku tolerancji dla homoseksualnych piłkarzy, natomiast nie integruje ich z przeważająca grupą heteroseksualną. Podobno kwestią czasu jest, jak z ukrycia wyjdzie cała masa zawodowych zawodników, ukrywających swą homoseksualną naturę. I bardzo dobrze. Bo piłkarz-gej niczym nie różni się tegoż samego artysty, biznesmena, polityka etc. Tych z wyliczenia widzimy w mediach na co dzień, czas także na tych pierwszych.






Gran Derbi = żenada

niedziela, 3 marca 2013

Derby Europy zbrzydły mi na amen. Po tym, co zobaczyłem we wtorek, byłem najzwyczajniej w świecie zażenowany. Cała masa kibiców z całego świata zasiadła przed telewizorami tylko po to, by ich oczom ukazał się pokaz futbolowej bezsilności i amatorskiego teatru dużych dzieci. Z czystej ciekawości, obejrzałem El Clasico również wczoraj i nic się w kwestii boiskowej beznadziei nie zmieniło- FC Barcelona oraz Real Madryt, to ekipy, którym powinno się zakazać ze sobą grać. Każdy, kto chciałby zasmakować prawdziwego futbolu, a nie prowizorki w ładnej etykietce, byłby z takiej decyzji zadowolony. Dzisiejszy wpis jest wyrazem wielkiego rozczarowania zwykłego kibica. Obecnie słynne Gran Derbi nie są meczem piłkarskim, a walką na skrobanie się korkami po piętach i gombrowiczowskie miny.

Na wstępie zaznaczam, że abstrahuję całkowicie od moich sympatii lub antypatii do Realu i Barcelony. Nie interesuje mnie także forma tej drugiej, która jakby nie patrzeć, pozostawia wiele do życzenia. Nie chcę także komentować kolejnych decyzji sędziowskich w obu spotkaniach. Tym wpisem mam na celu jedynie przedstawić, że potyczka, elektryzująca piłkarską Europę, jest farsą oraz wołaniem o pomoc dla nowoczesnego futbolu. Wtorkowy mecz w ramach Pucharu Króla był chyba najbardziej żenującym, jaki oglądałem. Poziom czysto sportowy nie odgrywa w mej ocenie żadnej roli. Czynnikiem dominującym jest zachowanie samych kopaczy. Tak, kopaczy a nie piłkarzy. Bo jak nazwać dzicz, która za nic ceni sobie szacunek do przeciwnika oraz arbitrów?

Cechą charakterystyczną numer 1 tzw. „El Klasiko” jest kwestionowanie KAŻDEJ decyzji sędziego. Nawet odgwizdanie głupiego i ewidentnego spalonego, musi być skrytykowane albo przez Ronaldo, albo innego Pedro. Nie wspomnę już nawet o poważniejszych przewinieniach. Nie wiem, jak musiałby sędziować dany arbiter, by podczas meczu był względny spokój, a po końcowym gwizdku nikt nie miałby zarzutów do jego pracy. Jak na razie wygląda to tak, że po każdej interwencji, sędzia ma co najmniej kilku pomocników w koszulkach białych i niebiesko-bordowych. Sędziowie podczas Gran Derbi są między przysłowiowym młotem a kowadłem. Nie mają szans na podjęcie decyzji oczywistej, ponieważ zawsze znajdzie się ktoś pokroju Sergio Busquetsa, kto ją zakwestionuje. Inną historią jest, że niektórzy sędziowie podczas meczów oby ekip popełniają sporo błędów. Dziwne by było inaczej, skoro chłopaki padają na ziemię jak kawki, po każdym kontakcie z przeciwnikiem.

Cechą charakterystyczną numer 2 tzw. „El Klasiko” jest WSZECHOBECNA SYMULACJA. Rany boskie, gdyby wyraz twarzy upadających na murawę piłkarzy miał odzwierciedlić prawdziwe cierpienie, to Ronaldo i Alba powinni mieć rozprute brzuchy i bebechy wywalone na wierzch. Tak się jednak dziwnie dzieje, że liczba fauli jest dość wysoka, a każdy piłkarz na dobrą sprawę nie poobijał sobie nawet kostek. 99% przewinień jest efektem zdolności aktorskich wspomnianych kopaczy, a nie faktycznych brutalnych interwencji. Gracze symulujący faule zdarzają się oczywiście w każdej drużynie, natomiast potyczka Realu z Barceloną jest istnym zlotem „nurków” i aktorów-amatorów. Przypomina mi to grę rozpieszczonych dzieci. Kopacze Realu i Barcy powinni zobaczyć mecze żeńskiego futbolu, gdzie nikt nie odstawia nogi i nie ma problemu symulowania. Faktem jest, że niektóre zagrania zabijaki Pepe kwalifikują się do rozbojów w biały dzień, ale duża część interwencji obrońców jest prawidłowa. Różne „wejścia ciałem” i tym podobne nie są jednak w Hiszpanii chyba mile widziane, bo podczas Gran Derbi odgwizdywane są zawsze jako faul. Może to taka odmienna kultura gry?

Cechą charakterystyczną numer 3 tzw. „El Klasiko” jest BRAK SZACUNKU DO RYWALA. Ileż zła jest w oczach jednych i drugich, kiedy staje im się ze sobą zmierzyć. Ciekawe jest, że spora część tych kopaczy stanowi trzon kadry Hiszpanii. Ja po jednym takim meczu pełnym spin nie umiałbym uścisnąć sobie dłoni z Ramosem lub Iniestą. Tak, tak, zaraz powiecie, że opisywani kopacze to profesjonaliści i odkładają sentymenty na bok. Ale gdzie ludzka odsłona sportu? Jaki przykład daje się młodszym graczom? Taki, że należy każdego, kto jest przeciwko nam, traktować jak śmiecia? Taką postawę widzi się np. w postawie samych kibiców oby ekip. Ich zachowanie zresztą to też jest niezły materiał do krytyki. Niech przykładem wybitnej hipokryzji będzie zarzut fanów Barcelony wobec piłkarzy „Królewskich”, że ci symulują i wywierają presję na arbitrze.

Wisi mi i powiewa, kiedy są następne Gran Derbi. Nie obejrzę ich. Wolę zobaczyć mecz, gdzie piłkarze grają w prawdziwy futbol, a nie prowizorycznego berka. Przykre jest to, że Barca i Real dzięki swej popularności i ekspansji, wyznaczają pewne trendy współczesnej piłki nożnej. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Inaczej, taką sportową wieczorynkę obejrzymy nawet w Anglii. A tego bym nie przeżył.

Mam w dupie taki futbol. 




 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger