Notatka świąteczna + Milik Bonus

niedziela, 23 grudnia 2012


Dzisiejszy wpis będzie króciutki i mało piłkarski. Atmosfera świąt wpłynęła na mnie już na tyle, że rozleniwiłem się do granic możliwości, więc pozwolę sobie tylko zamieścić płynące ze szczerego serca życzenia bożonarodzeniowe i noworoczne.

Wszystkim, którzy tu zaglądają i pochylają się nad moimi wypocinami, chciałbym życzyć prawdziwie rodzinnych świąt, przepełnionych błogim odpoczynkiem, uśmiechem na twarzach, pysznym jedzeniem oraz trafionymi prezentami. W nowym roku życzę Wam więcej cierpliwości, konsekwencji, zdrowia i jeszcze więcej futbolowych emocji.

Chciałbym także serdecznie podziękować za to, że w każdą niedzielę garstka osób poświęca chwilę swojego wolnego czasu i śledzi kolejne wpisy publikowane na tym blogu. Mam nadzieję, że w nowym roku nie braknie mi zapału do dalszego pisania i nadal będę mógł spamować wasze tablice na Facebooku i Twitterze nowymi postami.

Jeszcze raz wszystkiego dobrego i do zobaczyska w pierwszą niedzielę stycznia!


PS Przypomniałem sobie właśnie, że dokładnie dwa lata temu, na swoim poprzednim blogu poruszyłem temat transferu Sławomira Peszki do FC Koln. Nazwałem wówczas polskiego piłkarza "ryzykantem" i zastanawiałem się, czy postąpił słusznie, odchodząc z Poznania. Czas pokazał, że decyzja była dobra, tyle że sam Peszko nie potrafił zachowywać się poza boiskiem i szansę na większą karierę zagrzebał głęboko w ziemi. Piszę o tym teraz, ponieważ jesteśmy na fali transferu Arkadiusza Milika do Leverkusen. Byłego już piłkarza Górnika Zabrze nie nazwę jednak "ryzykantem". Decyzja o wyjeździe do Niemiec jest jak najbardziej zrozumiała. Na jego miejscu postąpiłbym identycznie. Jasna sprawa, że może sobie nie poradzić i zginąć w rezerwach klubu. Z drugiej strony Niemcy nauczą go prawdziwej gry w piłkę, a nie "polskiej prowizorki". Do ojczyzny zawsze może powrócić. Teraz należało wykorzystać szansę, która mogła się później nie powtórzyć. Dlatego trzymajmy za Milika kciuki i wypatrujmy, aż zacznie zachwycać kibiców zza naszej zachodniej granicy tak samo, jak chociażby Robert Lewandowski.

Futbol z choinką w tle

niedziela, 16 grudnia 2012


Na święta Bożego Narodzenia czekam niecierpliwie cały rok, jakbym nadal był małym dzieckiem. Pod tym względem nie jestem żadnym oryginałem. Lubię tę przesłodzoną, komercyjną otoczkę z reklamami Coca-Coli, prezentami etc. Od kilku lat wyczekuje także czegoś dodatkowego. Nie mam na myśli pierwszej gwiazdki, bo ta zawsze skutecznie się przede mną chowała. Pewniejszy od niej jest 26 grudnia, czyli tzw. boxing day, który rozpoczyna jedyny w swoim rodzaju piłkarski maraton w angielskiej Premier League. Cztery ligowe mecze w ciągu jednego tygodnia, na najwyższym poziomie. Fantastyczny dodatek do spożywanych po raz setny w tym czasie barszczu z uszkami i pierogów z kapustą.

Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie ze świątecznym wydaniem wyspiarskiego futbolu. Było dla mnie czymś zupełnie nowym, niezrozumiałym, ale jednocześnie interesującym, to że można wejść w sferę sacrum profesjonalnymi rozgrywkami sportowymi, które należą niewątpliwie do sfery profanum. Ekscytację podkręcał fakt, że w ciągu najbliższych siedmiu dni, takie kluby jak Chelsea, Arsenal, Manchester United oraz Liverpool rozegrają aż cztery mecze, czyli tyle, co normalnie przeprowadza się w ciągu miesiąca. Młody byłem i głupi. W Polsce święta są rzeczą... świętą i prócz śpiewania kolęd nie można robić niczego innego. W Anglii jest czas i na uroczyste obchody Bożego Narodzenia, i na zaspokojenie potrzeb rozrywki zwykłego społeczeństwa. U Nas 26 grudnia odwiedza się znajomych i ogląda w telewizji durne komedie familijne, a na Wyspach obdarowuje się bliskich prezentami i śledzi rozgrywki piłkarskie.

Wspomniany boxing day jest pierwszym etapem wyjątkowego sprawdzianu dla angielskich drużyn. Cztery mecze w tygodniu to dla każdego, bez wyjątku ogromny wysiłek. Z jednej strony chce się zdobyć komplet punktów, z drugiej zachować jak najwięcej sił na kolejne spotkania. Brak czasu na regenerację stanowi wielki test dla każdego klubu. Na wierzch wychodzi przygotowanie fizyczne i psychiczne. Tylko najlepsi potrafią sobie poradzić w tym futbolowym maratonie. Nie ma tu mowy o kalkulacjach. Mecze w szalonym okresie świąteczno-noworocznym, często są decydujące w kwestii walki o tytuł Mistrza Anglii. Jeśli świetnie zacząłeś sezon, wygrywałeś z każdym przeciwnikiem, a podczas "gwiazdkowych kolejek" potraciłeś punkty z niżej notowanymi zespołami, to pozostali rywale wykorzystają takie potknięcia bez skrupułów. Często drużyny, które przebrnęły przez opisywany szał spotkań bez porażki, w maju cieszyły się ze zwycięstwa w lidze.

Sezon 2005/2006 to wielka dominacja Chelsea. Podopieczni Jose Mourinho sięgnęli po raz drugi z rzędu po tytuł mistrza kraju, dzięki konsekwentnej i perfekcyjnej grze. Piłkarze Portugalczyka biegali jak nakręceni i w zasadzie nie znaleźli dla siebie godnego rywala. Przez okres świąteczno-noworoczny przebrnęli jak burza, wygrywając wszystkie cztery mecze. Jednak sezon później, w tym samym czasie The Blues załapali niemałą zadyszkę. Po kilku wpadkach z początku sezonu, kibice Niebieskich liczyli na podgonienie liderującego Manchesteru United właśnie podczas maratonu zapoczątkowanego  26 grudnia. Jakie było rozczarowanie, kiedy drugiego dnia świąt, Chelsea głupio zremisowała ze słabym Reading, a później podzieliła się punktami z Fulham i Aston Villą. Podobnego błędu nie popełnili gracze Manchesteru United. Sezon wcześniej byli słabsi od Londyńczyków pod każdym aspektem. Sir Alex Ferguson zdawał sobie sprawę, że odskoczenie w ligowej tabeli od The Blues pod koniec roku, da jego zespołowi bezpieczną przewagę punktową i psychiczną. I tak, kiedy Chelsea rozdawała prezenty słabiej notowanym przeciwnikom, Czerwone Diabły zdobyły w ciągu świątecznego tygodnia dziesięć na dwanaście możliwych punktów. W maju to właśnie oni cieszyli się ze zdobycia tytułu najlepszej drużyny w Anglii.

W sezonie 2007/2008 znów tryumfował Manchester i znów do końca bił się o to zwycięstwo z Chelsea. Różnica między tymi zespołami wyniosła na końcu ledwie dwa punkty. Losy mistrzostwa mogły potoczyć się inaczej, gdyby ekipa z Londynu znów nie potknęła się podczas bożonarodzeniowych meczów. Co prawda , drużyna z Old Trafford też zanotowała wówczas jedną porażkę w tym okresie, ale to Chelsea przez cały sezon goniła rywala z Manchesteru i ewentualne dwa punkty stracone (znów!) z Aston Villą (26.12.2007) równały oba teamy w tabeli. Gdybać można sobie także nad innymi meczami Chelsea z tego sezonu. Jednak remis w dniu, kiedy zablokowany jak kradziony telefon Szewczenko, strzela dwie bramki, był jak zguba zwycięskiej w loterii zdrapki.

Ostatni sezon w Premier League był jednym z najciekawszych. Pretendentów do tytułu w grudniu było co najmniej kilku. Sprawy mistrzostwa rozstrzygały się ostatecznie między Manchesterem City a Manchesterem United. Obie ekipy traciły podczas świątecznych spotkań punkty bardzo solidarnie. Od 20 grudnia do 3 stycznia United rozegrali pięć spotkań, z czego wygrali trzy. Rezultat całkiem przyzwoity, choć porażki z Blackburn i Newcastle dają do zrozumienia, że sił piłkarzom Fergusona ubywało wyjątkowo szybko. City nie było lepsze, bo pogubiło punkty z Sunderlandem i West Brom. Brak wyraźnej dominacji w lidze był doskonale udowodniony brakiem klubu, który zgarnąłby całą pulę podczas okresu zapoczątkowanego przez boxing day.

Bez dwóch zdań, świąteczno-noworoczne zmagania w Premier League należą do najciekawszego okresu piłkarskiego w roku. Takich emocji, wpadek faworytów, nagromadzenia meczów nie zagwarantuje żadna Bundesliga, czy Primera Division. A szkoda, bo kibiców drużyn z obu wymienionych rozgrywek w Polsce nie brakuje. Będą musieli się oni pocieszyć ewentualną wizytą dawno niewidzianej cioci lub pasjonującym seansem komedii z cyklu "w krzywym zwierciadle", kiedy ja i pozostali maniacy angielskiej piłki pożywimy się pasjonującymi spotkaniami ulubionej ligi w dawce przekraczającej dopuszczalną ilość promili we krwi.

Nie taka Liga Europy łatwa, jak ją malują

niedziela, 9 grudnia 2012


Zazdroszczę tym kibicom Chelsea, którzy już teraz widzą swój zespół w finale Ligi Europejskiej, ogromnego optymizmu, a pozostałym, z podobnym przekonaniem, wielkiej naiwności. Droga The Blues do majowego meczu w Amsterdamie będzie bardziej wyboista, niż ta, jaka czekałaby ich w Lidze Mistrzów. Abstrahując całkowicie od prezentowanej przez Londyńczyków formy (choć ta chyba uległa poprawie), mecze w tzw. "pucharze pocieszenia" pogrzebały już niejednego giganta, mimo że rozgrywki w obecnej formie istnieją dopiero od trzech lat.

Wcale nie będę zdziwiony, jeśli Chelsea nie awansuje nawet do ćwierćfinałów. Nie mam zamiaru być złośliwy i powtarzać się w kwestii braku wiary w możliwości Rafaela Beniteza. Jednak The Blues nie będą pierwszym wielkim klubem, który niespodziewanie stanie do walki o trofeum Ligi Europy. Rozgrywki te toczą się swoimi, nie do końca logicznymi prawami. Od początku istnienia nowej formuły turnieju, można wskazać w każdej edycji po kilka przykładów klęsk murowanych faworytów. Żeby długo nie szukać, wystarczy rzucić okiem na listę zwycięzców dotychczasowych finałów, aby dojść do wniosku, że po puchar sięgały drużyny często lekceważone przez mocarzy z Anglii, Włoch lub Hiszpanii.

W sezonie 2009/2010, kiedy to Liga Europy debiutowała w futbolowym kalendarzu, zastępując dotychczasowy, mało atrakcyjny Puchar UEFA, upatrywano faworytów głównie w spadkowiczach z elitarnej Champions League. Dwie wielkie i utytułowane marki- Juventus i Liverpool- miały zdeklasować średniaków z lig: holenderskiej portugalskiej i niemieckiej. The Reds i Stara Dama były na zmianę wciskane do grona finalistów już w lutym. O ile Liverpool dzielnie dążył do obranego celu i odpadł dopiero w półfinale z późniejszym zwycięzcą- Atletico Madryt, o tyle Juventus rozczarował swoich fanów klęską z Fulham Londyn już w 1/8 finału. Fakt faktem, Anglicy byli rewelacją rozgrywek i ulegli w ostatecznym rozrachunku tylko wspomnianemu Atletico. Nie usprawiedliwia to porażki faworyzowanego Juventusu, który prawdopodobnie zlekceważył swojego rywala.

Rok później Liga Europy była dużo bogatsza już w rozgrywkach grupowych. O atrakcyjność meczów miały zadbać ponownie Juventus i Liverpool, a także rosnący w siłę Manchester City, Bourssia Dortmund i Zenit Sankt Petersburg. Jak można się domyślić, żaden z tych zespołów po puchar nie sięgnął. Turyńczycy nie przeszli przez fazę grupową (tak samo jak Borussia), The Reds nie dali rady pokonać anonimowej Bragi, a Zenit przegrał z Twente. W całym tym zamieszaniu najlepiej odnalazł się Andre Villas Boas ze swoim FC Porto, który pewnie pokierował zespół do zwycięstwa.

W ostatniej edycji faworyt był tylko jeden. Kiedy Manchester United odpadł z Ligi Mistrzów i został zmuszony do gry w LE, eksperci nie mieli wątpliwości, że sir Alex Ferguson będzie chciał osłodzić sobie jesienną klęskę w europejskich pucharach, wygraną w "pucharze pocieszenia". Szkoda, że inne plany w tym względzie miał Athletic Bilbao. Skazywany na porażkę hiszpański średniak pogonił Czerwone Diabły do Anglii, a sam przegrał dopiero w finale. W tym sezonie jest bardzo możliwe, że losy opisywanych klubów podzieli Chelsea.

Piłkarzy Abramowicza czeka niezwykle trudna zima. Już za chwilę zaczynają się Klubowe Mistrzostwa Świata. Później muszą stawić czoła w grudniowo-styczniowym maratonie Premier League. Wszystko to w połączeniu z ostatnimi zawirowaniami na Stamford Bridge sprawia, że trudno na ślepo obstawiać zwycięstwo Chelsea w piekielnie trudnej Lidze Europy. Choć prestiż tego pucharu jest zdecydowanie mniejszy od Champions League, to paradoksalnie, poziom trudności jest co najmniej identyczny. Już w 1/16 finału Londyńczycy mogą trafić na Anżę Machaczkałę z Samuelem Eto'o na czele, Atletico Madryt, które złoiło im dupę na początku sezonu w Superpucharze Europy, Napoli żądne zemsty za porażkę z zeszłego roku lub Inter Mediolan. Kolejne etapy nie będą łatwiejsze, bo losowanie może przynieść starcie z zespołami, które po pierwszej fazie rozgrywek są traktowane jako "rozstawione". Jako że Chelsea należy do tej grupy, nie może trafić na żaden z tych zespołów już w 1/16.

Mam też pewne wątpliwości, czy Ligę Europy traktować zupełnie serio. Ewentualna wygrana jest niczym pyrrusowe zwycięstwo. Będzie cieszyć, ale wyjątkowego prymu zespołowi nie przyniesie. Lepiej skoncentrować się na EPL i za wszelką cenę uzyskać miejsce promowane grą w Lidze Mistrzów w przyszłym sezonie. Więcej sensu ma odkucie się za tegoroczną wpadkę w przyszłym sezonie w gronie najlepszych, niż teraz, w grupie nieprzewidywalnych średniaków, których pokonanie wielkiej chwały nie przynosi, a klęska wywoła ogólnoświatową salwę śmiechu.

Krótka historia zapomnianych talentów

niedziela, 2 grudnia 2012


Zmierzająca ku końcowi runda jesienna polskiej Ekstraklasy, stoi podobno pod znakiem młodych i utalentowanych piłkarzy znad Wisły. Mówi się nawet, że dawno nie było takiego wysypu zdolnych adeptów piłki nożnej i już kreśli się futurystyczne (żeby nie powiedzieć utopijne) wizje biało-czerwonego futbolu. Mamy stać się kuźnią talentów na skalę europejską. Będziemy drugą Belgią, a może nawet Holandią. Każdy z tych młokosów, którzy kopią obecnie piłkę w Warszawie lub Zabrzu, w przyszłości będzie grał w Dortmundzie i dopytywać się o niego będzie sam sir Alex.
Jakie to przykre, że wynosimy na piedestał "tych na fali", a zapominamy o takich, co przez kibiców i media zostali kilka lat temu nazwani "drugimi Szarmachami". A jest ich niestety sporo.

Piłką juniorską interesuję się słabo. Pamiętam jednak jedno wydarzenie, którym polscy juniorzy zatkali buzię całemu futbolowemu światu. Był to mundial do lat 20, zorganizowany przez Kanadę w roku 2007. Polska reprezentacja prowadzona przez Michała Globisza, pojechała do kraju klonowego liścia bez wyraźnego celu. W kadrze znalazło się kliku zawodników, o których polscy fani nigdy nie słyszeli. Nikt też nie liczył na zdobycie medalu. O dziwo, naszym piłkarzom udało się pokonać Brazylię (!) i wyjść z grupy, co dla ich seniorskich kolegów jest wyczynem niemożliwym do realizacji. Co prawda w fazie grupowej zdarzył się także blamaż (1-6 z USA), ale najważniejsze, że nasi chłopcy pokazali pazur i odpadli dopiero w 1/8 finału z późniejszymi zwycięzcami imprezy- Argentyną.

Po tamtej imprezie rozpływaliśmy się w zachwytach. Udowadniano, że Polskę stać na "wyprodukowanie" zdolnych zawodników, którzy zrobią mniejszą lub większą karierę w Europie. Szukano wyraźnego zaplecza dla pierwszej kadry, która wówczas też nieźle prosperowała. Rzeczywistość okazała się jednak okrutna, bo dziś tylko nieliczni zawodnicy ekipy Globisza odnaleźli się w piłkarskim piekiełku.


Kapitanem opisywanej drużyny i pierwszym bramkarzem zarazem był Bartosz Białkowski. Rocznik 1987. Kiedy jechał na młodzieżowy mundial, już był zakontraktowany z angielskim Southampton. Wróżono mu wielką karierę. Miał wyśmienite warunki fizyczne i dużo pewności siebie. Przy tym wszystkim okazywał wiele spokoju w swych interwencjach. Niestety, po mistrzostwach jego kariera potoczyła się złym torem. Dużo fermentu w jego CV dokonały kontuzje. Dziś Southampton gra w Premier League i zatrudnia innego Polaka- Artura Boruca. Białkowski natomiast podpisał w tym roku umowę z Notts County. Tylko czekać, aż pojawi się w Ekstraklasie z etykietą: "Temu za granicą podziękowano".


Pamiętacie może Bena Starostę? Michał Globisz zapuścił sieci na młodych Polaków wychowywanych poza granicami naszego kraju i natknął się syna naszych emigrantów, który rok przed opisywanym mundialem został włączony do pierwszego składu Sheffield United. Wówczas drużyna ta grała w najwyżej klasie rozgrywkowej w Anglii, co podwyższało notowania Starosty. Rówieśnik Białkowskiego nie miał raczej szans na grę w barwach Anglii, więc zdecydował się na reprezentowanie Polski. Kibice liczyli, że dostał Nam się talent pokroju Podolskiego, tyle tylko, że w grze defensywnej. Jego akcje mogły iść systematycznie w górę, bo dobrze wiemy, że na bocznych obrońców wciąż jest u Nas deficyt. Jednak Starosta przepadł jak kamień w wodę. Nie pomogły mu liczne wypożyczenia, a nawet gra w polskiej Ekstraklasie. Ostatnim przystankiem Bena była Miedź Legnica, z którą rozwiązał kontrakt przed tym sezonem.

Nie tylko będący dziś na topie Kamil Glik był szkolony w Realu Madryt. W kadrze Globisza  znalazł  się niezwykle zdolny piłkarz, który miał okazję posmakować gry w barwach rezerw Królewskich. Zresztą jego nazwisko do tego zobowiązywało. Krzysztof Król, rocznik 1987(fot.). W Kanadzie zasłynął tym, że w meczu z Brazylią zobaczył czerwoną kartkę i z boiska schodził płacząc jak małe dziecko. Po MŚ długo zwlekał, aby opuścić Madryt. W 2008 roku podpisał kontrakt z Jagiellonią, ale nie zagrzał tam długo miejsca. W dorosłej kadrze nie zagrał, choć wszyscy liczyli, że stanie się to kwestią czasu. Obecnie występuje w Podbeskidziu.


Głośno w trakcie młodzieżowego mundialu zrobiło się też o dwóch Poznaniakach. Pierwszy z nich- Artur Marciniak zachwycił piłkarskich ekspertów. "Baby Face Killer" grał dojrzale, a przy tym z ogromną finezją. Wraz z Białkowskim dzielili między sobą funkcję kapitana. Zdarzały mu się błędy, natomiast każdy pokładał w nim ogromne nadzieje. W Lechu nie widziano dla niego przyszłości, więc swych sił próbował w Bełchatowie, który był rewelacją ostatnich sezonów. Tam jednak uszło z niego powietrze i zmuszony był wrócić w rodzinne strony. Zatrudnienie znalazł jednak nie w Kolejorzu, a w Warcie, gdzie gra do dziś.
Jego poznański kolega- Krzysztof Strugarek, miał być nowym Jerzym Gorgoniem. W Kanadzie prezentował się naprawdę bardzo dobrze. Posiadał doskonałe warunki fizyczne. W 2010 roku zdecydował się na zakończenie kariery. Był niejako do tego zmuszony. Strugarek zdecydował się na instalację implantu słuchowego, z którym gra w piłkę była wykluczona. Nie było tajemnicą, że środkowy obrońca miał wadę słuchu. Jego decyzje osobiście rozumiem doskonale.


Dawid Janczyk jest chyba największym przegranym tamtych mistrzostw. Na krajowych boiskach był znany z bardzo dobrej gry w barwach Legii. Podobno jego osobą interesowała się Chelsea Londyn. Podczas mundialu w Kanadzie był najjaśniej świecącą postacią w polskiej kadrze. Jeszcze w czasie trwania turnieju zastanawiano się, który klub zgłosi się po Janczyka. Wyścig wygrało CSKA Moskwa. Decyzja o przeniesieniu się do tego klubu zrujnowała karierę młodego napastnika. Rywalizacja o grze w ataku z Vagnerem Love była ponad siły naszego rodaka. Tułaczki po Belgii, a później po Polsce nie uratowały formy Janczyka. Były Legionista stara się obecnie odzyskać reputację w lidze ukraińskiej.

Oczywiście nie wszyscy z tamtej drużyny przepadli. Rezerwowi bramkarze są dziś rozchwytywani (gdzie grają Szczęsny i Tytoń, mówić nie muszę). Do kadry wreszcie dostał się na stałe Krychowiak, który strzelił pamiętnego gola we wspomnianym meczu z Brazylią. W Górniku Zabrze notorycznie gra Adam Danch, który po mundialu w 2007 roku, został nazwany przez Jerzego Engela "najlepszym polskim piłkarzem tamtego turnieju". Cały czas czekamy aż do pełni zdrowia wróci Jarosław Fojut- mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław.
Są to przykłady tego, że można się z Polski wybić i zrobić karierę. Jednak widzimy, że nie jest to takie proste, i że nie każdy musi być drugim Robertem Lewandowskim. A takie epitety są używane np. w stosunku do Milika lub Teodorczyka. Jakuba Koseckiego nie porównuje się już nawet do ojca, ale do samego Leo Messiego (sic!). Gdzie tu sens i logika? Czy tak bardzo zależy Nam, aby wygonić tych młodych chłopaków z Polski? Przecież Milik nie poradzi sobie teraz w Evertonie lub Borussi. Zagranie jednej rundy na niezłym poziomie niczego nie zmienia. Jeśli tacy piłkarze jak Wszołek lub Milik udowodnią w drugiej części sezonu, że warto na nich stawiać, wówczas można poszukać im lepszego klubu. W przeciwnym razie skończą jak sezonowi bohaterowie z roku 2007, albo jak Rafał Wolski, który przed Euro podobno jedną nogą był już klubowym kolegą Błaszczykowskiego, Piszczka i Lewandowskiego, a dziś walczy w Warszawie z kontuzją i sezon ma raczej z głowy. Podobnych przykładów można mnożyć bez liku.

Kończąca się runda była obfita w talenty. Gdyby każdy z nich wyemigrował na zachód i zachwycał swą grą tamtejszych ekspertów, byłby to najbardziej optymistyczny scenariusz, jaki można sobie wyobrazić. Ja jednak stąpam po ziemi twardo i wiem, że na zachwyty jest za wcześnie. Obym nie miał racji, że o Wszołku lub innym Miliku zapomnimy tak szybko, jak o nim usłyszeliśmy.
 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger