Ogłoszenie 2

niedziela, 27 stycznia 2013
Drodzy czytelnicy!
Niestety stało się to, czego bardzo się obawiałem w momencie zakładania tego bloga. Mianowicie, obowiązki szkolne nie pozwalają mi na poświęcenie dwóch godzinek, które spożytkowałbym na publikację ciekawego wpisu. Sesja jest jednak nieubłagana. Aktualnie, oprócz nauki do egzaminów, całkowicie zajęło mnie pisanie pacy zaliczeniowej z Wiedzy o kulturze. Poruszam w niej kwestię kibicowania i poszukiwania własnej tożsamości. Dlatego też odwołuję dzisiejszy wpis i najprawdopodobniej także kolejny. Wrócę, jak tylko sesyjny koszmar minie w zapomnienie. Mam nadzieję, że z dwa tygodnie będzie już po wszystkim.
Miłej niedzieli życzę!
Autor.

Wpis wyjątkowo niepiłkarski

niedziela, 20 stycznia 2013


Nie, nie byłem i nie jestem fanem kolarstwa. Wręcz przeciwnie. Gdy jako dziecko włączałem Eurosport i natykałem się na Tour de France czy inne Vuelta Espana, to zmieniałem kanał w mgnieniu oka. Ale o Armstrongu i jego dominacji zdawałem sobie sprawę doskonale. Choć nie śledziłem rowerowych wyścigów, to wiedziałem, że Amerykanin w kwiecie swej kariery był kolarskim posągiem, legendą i mitycznym bohaterem. Gdzieś w mej sportowej świadomości tworzył pewien kanon współczesnych mi wielkich sportsmenów, którymi zachwycał się świat. Mogłeś nie oglądać kolarstwa, ale musiałeś wiedzieć, że Armstrong jest najlepszy na świecie. Był Messim „dwóch kółek”, totalnym robotem, który miażdżył rywali, a piekielnie trudne trasy wyścigów przemierzał jak błyskawica. Na dodatek wygrał walkę z nowotworem. Nawet dla nieuświadomionych (takich jak ja), Armstrong był synonimem niemal ideału. Kilka dni temu wszystko to legło w gruzach. Posypało się jak domek  kart na wietrze. Dziś temu wydarzeniu chcę poświęcić słów kilka. Niezainteresowanych przepraszam.

Wywiad-spowiedź Armstronga sprzed kilku dni poruszył mnie do tego stopnia, że zrezygnowałem z piłkarskiego wpisu (mimo natury tego bloga). Nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego. Jak wspomniałem, fanem kolarstwa nie jestem. Stoję murem za prymitywną tezą, że wszyscy kolarze się dopingują. Szkoda mi czasu na oglądanie zawodów, których zwycięzca za jakieś pół roku zostanie oskarżony o stosowanie niedozwolonych środków. Dlatego nie mam pojęcia także, dlaczego naiwnie wierzyłem w czystość Armstronga. A wierzyłem mocno. Uważałem zamieszanie wokół jego zwycięstw w Tour de France za medialną nagonkę i pogoń za sensacją. Nie mogłem sobie wyobrazić, że legenda kolarstwa z czasów mojej młodości mogła okazać się oszustem. Może przesadzę, ale to tak, jakby nagle na światło dzienne wyszło, że Schumacher, Małysz, i Kliczkowie również grali nie fair i uciekali się do niedozwolonych środków. I o ile, wyżej wymieniona czwórka jest czysta jak łza, tak bohater dzisiejszej notki sam przyznał się do oszustwa. I to grubymi nićmi szytego.

Jego legenda rozsypała się w piątek w drobny mak. Przez wiele lat zapewniał, że był czysty i swe wielkie zwycięstwa uzyskiwał bez dopingu. Z czasem, materiał dowodowy zbierany przeciw kolarzowi rozrósł się do wielkich rozmiarów, a Armstrong nadal utrzymywał się przy swoim. Kilka miesięcy temu siedmiokrotny tryumfator Tour de France zastosował pokerową zagrywkę. Zdecydował się dłużej nie walczyć i zrezygnował ze zdobytych laurów. Oczywiście tylko formalnie, bo choć na papierze był zdyskwalifikowanym zawodnikiem, to w świadomości kibiców był legendą, na którą uwzięła antydopingowa hołota. Kiedy wreszcie materiał dowodowy był na tyle mocny, że stawiał Armstronga pod ścianą, ten w oficjalnym wywiadzie przyznaje się do winy. Bez skrupułów odpowiada twierdząco na pytania typu: Stosowałeś EPO? I nagle pryska czar tytanicznego sportowca. Miliony zawiedzionych fanów ogląda zeznanie Armstronga, szczegóły jego chytrego planu, który przyniósł mu wielką sławę, pieniądze i uznanie. Opowiada jak z dziecinną łatwością oszukał kontrole antydopingowe, kolegów po fachu i miłośników kolarstwa. Od bohatera stał się ikoną przeciwników tej dyscypliny sportu. Nie przeprosił za swe zachowanie. Tylko i wyłącznie przytaczał kolejne historie. Na naszych oczach runął pomnik sportowca- prawdziwego atlety. Media wykreowały go na Pana Życia i Śmierci. O ile tej drugiej uciekł spod kosy, o tyle to pierwsze właśnie zrzuciło go z piedestału.

Koniec legendy Armstronga boli mnie pewnie dlatego, że przez wiele lat byłem zapewniany o jego wyjątkowości. Zostałem nakarmiony bajką o niezwykłym człowieku, który mimo złośliwości losu osiąga najwyższe cele. W dzisiejszym świecie lubimy takie historie gloryfikować. Ta Armstronga właśnie się skończyła. A ja, choć jak zapewniam już trzeci raz, fanem kolarstwa nie jestem, muszę zrewolucjonizować swą sportową świadomość. Muszę wiedzieć, że każdy sportowiec jest potencjalnym dopingowiczem. Teza odważna, ale prawdziwa, nie jest odkrywcza, ale bolesna. Gdzieś muszę się pogodzić, że postrzeganie sportu, jako wszelkiej cnoty i gry fair, skończyło się wraz z okresem dojrzewania. Muszę mieć na uwadze, że podobne afery mogą mieć jeszcze miejsce nie raz. Kilkakrotnie możemy zostać wprowadzeni do wielkiego świata przekrętów, niedostępnego dla przeciętnego mieszkańca naszej planety. Odkryta zostanie wielka tajemnica, która na nowo zszokuje i niektórych przygnębi. Tak jak to miało miejsce w przypadku Armstronga.

Samego kolarza oceniać nie chcę. Za dużo ciężkich słów mogłoby paść na łamach tego wpisu, lub zbyt wiele cukierkowych określeń. Wiem tylko, że nie uwierzę już w żadne słowo wypowiedziane z jego ust. Osobiście życzę mu wszystkiego dobrego.


Nikt do niczego mnie nie zmuszał,
Żal mi bardzo moich fanów,
No chyba, że zwykła ludzka słabość,
Wśród naszprycowanych panów.

Z mych ust płyną słowa spowiedzi,
W oddechu czuję zapach kortyzolu,
Nie przepraszam, tylko mówię,
Skrupuły zostawiłem w holu.

W kalendarzu tkwiła siła,
Oszukania panów w białych fartuchach,
Nie przepraszam, tylko mówię,
Skrupuły zostawiłem w brudnych ciuchach.

Każdy bierze- mówili,
Na mych rękach czuję dowód zbrodni,
Hormon wzrostu, krew z woreczka,
Specjaliści niezawodni!

Na mej twarzy smutek, w duchu  zimna skała,
Nie próbuj wyczytać uczuć z moich oczu,
Bo choć smutny kulę się przed Wami,
To serce nadal mam w kolorze naszprycowanego moczu…

Ogłoszenie 1

niedziela, 13 stycznia 2013
Dzisiejszy wpis na blogu zostaje odwołany z przyczyn nawału pracy związanej z nadchodzącymi zaliczeniami i sesją. Zapraszam w przyszłym tygodniu!

Jacy widzowie i dziennikarze, taka telewizja

niedziela, 6 stycznia 2013


Cyrk wokół sprawy transmisji meczu Borussii z Szachtarem w szanownej Telewizji Polskiej, jest jak woda na młyn dla mojej wewnętrznej potrzeby hejtowania.  Od kilku dni toczy się zawzięta paplanina (chciałem napisać dyskusja, ale trudno tu mówić o jakiejkolwiek wymianie poglądów), pełna zdumienia, rozczarowania i wściekłości. „Bo jak tak może być? Żebym JA, szanowny kibic i znawca europejskiej piłki, a jednocześnie uczciwy obywatel, płacący sumiennie abonament, musiał oglądać potyczkę Niemców z Ukraińcami, kiedy w tym samym czasie Real gra z Manchesterem?!”. Ano jak widać może, bo zarówno Ty, drogi czytelniku, ja oraz sama publiczna TV doprowadziliśmy wspólnie do tego, że na naszych ekranach pojawia się towar wadliwy i popsuty (lub co najmniej gorszej jakości), zamiast produktu ekskluzywnego.

Czego można było się spodziewać po Telewizji Polskiej? Tej samej, której redakcja sportowa jest żywcem wyjęta ze średniowiecza. Abstrahuję od tu od kwestii czysto technicznych, bo sam mogę na chwilę obecną tylko marzyć o tym, by chociaż liznąć pracy w takich warunkach. Zarzuty swe kieruję do samych dziennikarzy, którzy swą wiedzą zadziwiają tylko mało zorientowanego widza (ewentualnie wszystkich, podczas komentowania walk taekwondo). W tej samej telewizji za ekspertów w studiu robią ludzie, którzy na sporcie znają się jak ja na barokowych malowidłach. Podczas Euro 2012, na słynnym już „Dachu Wedla”, sympatyczny Maciej Kurzajewski wypytywał o kwestie piłkarskie Artura Barcisia, czyli popularnego Norka z „Miodowych lat”. Jedynym ówczesnym gościem wspomnianego dziennikarza, który obecnie ludziom mocniej kojarzy się z programem „Kocham Cię Polsko!” niż z działalnością sportową, jakkolwiek kojarzącym się z futbolem, była… Maryla Rodowicz. To jeszcze nie koniec. Ostatnio TVP odkryła całą masę znawców teorii biegów narciarskich. I tak, o występach Justyny Kowalczyk wypowiadają się np. Piotr Gąsowski i Majka Jeżowska. Mecze piłkarskie (jeśli w ogóle pojawią się na antenie) komentuje legendarny już Dariusz Szpakowski. Osobiście uwielbiam tego Pana, bo potrafi budować napięcie i jego głosu mogą pozazdrościć mu młodsi koledzy z branży. Szkoda tylko, że Pan Dariusz pojęcie o współczesnej piłce ma znikome. Wie gdzie gra Lewandowski, Błaszczykowski i Piszczek; wie kto jest trenerem kadry, jednak szczerze wątpię, by tydzień w tydzień zasiadał przed teleodbiornikiem i śledził rozgrywki w Anglii, Hiszpanii, Włoszech itd. Proszę wybaczyć, ale tak wyobrażam sobie domowe obowiązki kogoś, kto chce nazywać siebie dziennikarzem sportowym. Jeśli ich nie wypełnia, to sam skazuje siebie na pożarcie przez konkurencję.

Ci właśnie ludzie zadecydowali, by zamiast potyczki Realu z Manchesterem, przeciętny widz oglądał „szlagier” Borussi z Szachtarem. Ja narzekać na ten werdykt nie chcę, bo uważam, że i tak trzeba się cieszyć z tego, że TVP pokaże jakikolwiek mecz Champions League.

Jak wspominałem, sami nie jesteśmy bez winy. Telewizja jest dla masy i dla niej właśnie przygotowuje program. Na każdym kroku karmimy siebie wieściami o „wielkiej trójcy” z Dortmundu, więc Lewandowski i spółka stali się „towarem” pożądanym. Większość kibiców w Polsce to „niedzielni fani”. Oglądają wydarzenia sportowe tylko wtedy, gdy grają Polacy lub kiedy pokłócą się z żonami i mają dość tolerowania „Barw Szczęścia” na swym plazmowym telewizorze. Jeśli mają okazję zobaczyć na żywo poczynania trzech swoich rodaków w Lidze Mistrzów, to bez wątpienia włączą kanał numer 1 i poświęcą dziewięćdziesiąt minut wolnego czasu na obejrzenie meczu właśnie Borussi, zamiast starcia Realu z Man United. Prawdziwych futbolowych freaków jest zdecydowanie mniej i ich głos sprzeciwu śmieszy mnie najbardziej. Skoro jesteś tak zakręcony na punkcie piłki, to pewnie uzbroiłeś się w cyfrową platformę, która daje Ci możliwość oglądania wszystkich spotkań Champions League. Nie? W takim razie włącz sobie pirackiego internetowego streama i tam, w garażowych warunkach oglądaj wybrany mecz. Robisz tak każdego weekendu, więc czy kolejne piłkarskie święto  obserwowane w ten sposób zrobi Ci różnicę? Błagam tylko, nie broń się płaconym abonamentem. Kiedy w publicznej TV leci denny „Ojciec Mateusz”, „M jak Miłość” lub inna pseudorozrywka, wówczas nie przeszkadza Ci to, na co przeznaczony jest Twój abonament. Teraz czujesz się wyjątkowo oszukany.

A TVP zagrała Nam na nosie i broni się w łatwy sposób. „Robiliśmy sondaże podczas fazy grupowej i zawsze wygrywała Borussia. Dlatego to jej mecz pokażemy”. I słusznie. Gdybym miał firmę produkującą koszulki i miałbym do wyboru robić te z zawsze modnym nadrukiem A i nowym, coraz popularniejszym nadrukiem B, to tworzyłbym w większej ilości te, które lepiej się sprzedają. Logika prosta jak pierdzenie. Jak słusznie też zauważył dziennikarz Michał Pol, trudno sobie wyobrazić, co by było gdyby to wybór padł właśnie na pokazanie meczu Realu, a ten okazałby się klapą.
           
Dlatego oszczędźmy sobie nerwów. TVP nie jest bez winy, ale i my święci nie jesteśmy. Też wolałbym obejrzeć starcie dwóch gigantów, zamiast potyczki w piaskownicy. Nie jestem jednak tym werdyktem wyjątkowo zdziwiony i czuję, że podobne wybory padną nie raz.  Zamiast bić pianę, wolę pośmiać się z tego typu gifów (i Wam też to radzę).



 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger