Ku stłumieniu piątkowej euforii

niedziela, 28 października 2012



Wybory nowego prezesa PZPN-u nie porwały mnie do szalonego tańca. Nie upadłem jeszcze na głowę, aby poświęcać swój wolny czas na baczne oglądanie obrad panów ubranych w garnitury, którzy rozdają między sobą stanowiska. Szczerze mówiąc, guzik mnie obchodziło to, co kandydaci mieli do zaoferowania. W ciemno obstawiam (bo naprawdę nie wiem i nie chcę mi się tego sprawdzać), że każdy zapowiadał uzdrowienie polskiego futbolu i nadania mu europejskiej jakości. Typowe czcze gadanie. Nie miałem nawet swojego faworyta w wyścigu po fotel prezesa. Nazwiska chętnych do pełnienia tej niewdzięcznej funkcji, nie kojarzyły mi się z żadnym konkretnym pomysłem zarządzania piłką nożną w Polsce. Dobrze, że raz na jakiś czas spoglądałem na Twittera, bo inaczej nie wiedziałbym nawet, kto wygrał.

Cztery lata temu byłem za Zbigniewem Bońkiem, więc dziś powinienem być zadowolony z werdyktu piątkowej elekcji. Jestem co najwyżej usatysfakcjonowany. Ani mnie ta decyzja grzeje, ani ziębi. Za dużo widziałem różnych rzeczy w tym kraju, żeby wierzyć w przeprowadzenie rewolucji w PZPN-ie. Kibice skandują, że wreszcie „skruszono beton”, który hamował rozwój biało-czerwonego futbolu. Niepoprawni optymiści mają ogromne nadzieje na lepszą grę reprezentacji i drużyn klubowych. Za jakiś czas zostaną oni brutalnie sprowadzeni na ziemię, kiedy zobaczą, że nic tak naprawdę nie ruszyło do przodu, a jeśli nawet, to w niewielkim stopniu. Problemem nie będzie tu sama osoba Bońka, ale ludzi skupionych wokół niego. Polska piłka nie składa się tylko z piłkarzy, trenerów, działaczy i prezesa PZPN-u na czele. Tworzy ją także niezliczona liczba ludzi, którzy mentalnie nie są w stanie funkcjonować w realiach, jakie utopijnie tworzą kibice. Złudnie wydaje się Nam, że większość Polaków chce mieć nad Wisła drugą Holandię lub Niemcy. Jest jednak cała masa osób w tym kraju, którym dotychczasowy stan rzeczy bardzo odpowiada i nie zdziwię się, jeśli będą oni skutecznie blokować ścieżkę potrzebnych dla dobra polskiej piłki nożnej reform.

Jednak jak każdy kibic, mam tę iskierkę nadziei na lepszą przyszłość. Chcę tylko zachować spokój i nie zrzucać na barki Zbigniewa Bońka wszystkich grzechów rodzimego futbolu. Będę szczęśliwy, jeśli za jego kadencji ruszy wreszcie szkolenie młodzieży z prawdziwego zdarzenia. I tutaj bardzo ważna uwaga do wspominanych niepoprawnych optymistów. Szkolenie młodzieży nie jest procesem natychmiastowym. Nie jest także możliwe do przeprowadzenia w dwa lub trzy lata. Jest to dekada ciężkiej i żmudnej pracy. Niemcy w roku 2000 postawili na młodzież i dziś mają reprezentację gówniarzy z doświadczeniem, którego może pozazdrościć im niejeden trzydziestoletni piłkarz z Polski. Podobnie zresztą Belgowie- jeszcze nie dawno drużyna przeciętna do bólu, dziś naszpikowana zdolnymi dwudziestolatkami.
Jeśli Boniek zawróci kijem Wisłę, to za jakieś dziesięć lat będziemy mieć świetnie wyszkolonych dzieciaków gotowych do gry nawet z Brazylią. Znając jednak życie, Boniek nasłucha się miliona gromów w tej kwestii, bo za dwa lata w kadrze będą nadal te same nazwiska, a świat ucieknie nam z technikami szkoleniowymi o kolejne dziesięciolecia. A trzeba to zaznaczyć raz jeszcze: wychowanie nowego pokolenia piłkarzy trwa znacznie dłużej, niż oczekują tego kibice!

Lista grzechów Bońka będzie się wydłużać z dnia na dzień. Każdy z Nas znajdzie w przeciągu kilku miesięcy choćby jeden kamyczek, który wrzuci do ogródka nowego prezesa. A jak zauważył na swoim blogu pewien internauta: „Boniek nie jest Harrym Potterem” i nie odczaruje w mgnieniu oka poziomu naszej piłki kopanej. Dlatego ja dam sobie na wstrzymanie. Nie będę krzyczał: „J***Ć PZPN”, jeśli w sierpniu Mistrz Polski znów nie awansuje do Champions League. Nie będę krzyczał także rok później. Bo do zmian potrzeba czasu. Bardzo dużo czasu. Nie wszystko bezpośrednio jest zależne od prezesa PZPN-u. Piłka nożna jest organizmem bardziej skomplikowanym. Jeśli jednak zauważę, że podejmowane przez Bońka decyzje zatapiają i tak już zahaczający o dno okręt futbolu polskiego, wtedy zedrę gardło na jeszcze gorszych przyśpiewkach.

Przed Bońkiem cztery lata prawdziwej harówy. Szkolenie młodzieży to kropla w morzu potrzeb piłki w Polsce. Niech popularny Zibi urzeknie serca kibiców swymi rządami, a wtedy będzie mógł budować małe imperium nawet przez osiem lat. Oby tylko nie było ono betonowe. I jeszcze jedno: niech zachowa swój wizerunek wielkiego polskiego piłkarza. Jego poprzednik stracił twarz w cztery lata, a był żywą legendą. Z opowieści starszych znałem Latę jako boiskowego geniusza, a z własnego doświadczenia nie mogę powiedzieć o nim nic pozytywnego. O Bońku - zawodniku słyszałem tylko rzeczy dobre. Chcę je powtórzyć swoim dzieciom. Najlepiej z dodatkiem: najlepszy prezes PZPN-u w historii. Strata jednej legendy piłkarskiej na tym stanowisku w zupełności wystarczy.





Deszczowa piosenka

niedziela, 21 października 2012


Trzeba przyznać, że nie pozwolono Nam się nudzić w mijającym tygodniu. Powódź tysiąclecia na Narodowym, remis z Anglią i Tomaszewski wypowiadający się o kadrze w samych superlatywach. Wymarzony materiał dla blogera. O ulewie nad naszą stadionową perłą pisać nie będę, bo od wtorku na temat genialnej organizacji meczu zdążyło się wypowiedzieć tylu ekspertów, że moje zdanie nic nowego nie wniesie, tym bardziej, że nie jestem specem ani od architektury, ani od pogody. Jako kibic mogę dodać, że na nasze szczęście cała sprawa rozeszła się po kościach. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby UEFA była zmuszona ukarać Nas walkowerem. Wówczas kibice roznieśliby stadion w pył. A tak, po jednym dniu ogólnopolskiego narzekania, temat wymarł śmiercią naturalną. Jedyną konsekwencją tej organizacyjnej plamy jest kupa wstydu, którego niewątpliwie najedliśmy się wszyscy.

Wstydu natomiast nie przyniosła reprezentacja. Biało-czerwoni zagrali naprawdę dobre spotkanie i ogromnie się cieszę, że mogę to napisać. Bez zarzutów spisała się formacja obronna. Postawienie na nieobecnego podczas Euro 2012 Kamila Glika okazało się strzałem w dziesiątkę. Drżeć o miejsce w kadrze powinien Damien Perquis. Świetnie w roli kapitania spisał się Marcin Wasilewski. Kto wie, czy to nie on, powinien na stałe przejąć tę funkcję od Kuby Błaszczykowskiego? Dobre wrażenie pozostawił po sobie Jakub Wawrzyniak. Zawodnik Legii najwidoczniej zaczął podpatrywać ofensywne przeboje swojego vis-à-vis z reprezentacji- Łukasza Piszczka, bo pod bramkę rywala zapędzał się wyjątkowo często. Stabilny i poprawny występ zanotował Eugen Polański. Przyćmił go nieco drugi defensywny pomocnik- Grzegorz Krychowiak, który swym występem z Anglią złapał mnie (metaforycznie oczywiście) za jaja. Nieco słabiej wyglądaliśmy z przodu. Postacią wyróżniającą się był Obraniak. Aktywności nie można odmówić Grosickiemu. Jednak kilka razy swoimi decyzjami sprawił, że poziom irytacji wzrastał u mnie z prędkością porównywalną do tej, z jaką leciał Felix Baumgartner. Ciekawą opcją jest Paweł Wszołek. W mediach przeważa opinia, że nie dźwignął odpowiedzialności w meczu z tak poważnym rywalem, jakim jest Anglia. Osobiście wstrzymałbym się z takim osądem. Przed oczami mam mecz Polski z RPA i Wszołka, który za każdym razem podaje piłkę z chirurgiczną precyzją. Cęgi powinien zebrać za to Lewandowski, który drugą połowę zagrał na stojąco. Nie tego oczekujemy od lidera kadry i gwiazdy Bundesligi. Na osobne słowo zasługuje Waldemar Fornalik. Za przygotowanie drużyny do ostatniego meczu dostaje ode mnie „5” z uśmieszkiem. Selekcjoner postawił na zawodników, którzy oprócz swojego nazwiska mogą kadrze dać coś jeszcze. Właśnie to różni obecnego selekcjonera od Smudy. Franz postawiłby pewnie na bezrobotnego Boenisha, Murawskiego i Brożka, przegrałby 0:1 i całą winę zrzucił na przybyłych kibiców lub dziennikarzy. Pochwała Fornalikowi należy się także za wpuszczenie Milika. Ten piłkarz ma stanowić o przyszłości kadry, więc trzeba go oswajać z obecnością na jednym boisku z takimi gwiazdami jak Gerrard, czy Rooney. Z całym szacunkiem, ale w Górniku Zabrze takiego doświadczenia na razie nie nabierze.

Remis z Anglią z pewnością cieszy. Trudno by było inaczej. Byłbym jednak daleki od nieumiarkowanego zachwytu nad grą naszej reprezentacji. Przy takiej postawie Synów Albionu, drużyna Fornalika powinna to spotkanie wygrać bez większego wysiłku. Obraz kadry po środkowym meczu przypomina trochę „Deszczową piosenkę”. Jest euforia i zadowolenie, ale na głowy (dosłownie) leją się hektolitry zimnej i otrzeźwiającej wody. Przy takim braku skuteczności w kolejnych meczach eliminacyjnych, nie powinniśmy się dziwić, gdy w ostatecznym rozrachunku znajdzie się przed nami Anglia (tak, ta sama, którą o mało nie ograliśmy w środę) i Czarnogóra (tylko dwie bramki stracone do tej pory i to w meczu z Polakami!). Pozostańmy jednak optymistami. Nie często mamy okazję do radości. Szczególnie jeśli chodzi o polską piłkę. Nawet Jan Tomaszewski- pierwszy antykibic kadry Smudy i rządów Laty w PZPN-ie, jest szczęśliwy, że kadra zmierza w dobrym kierunku. Brzmi jak science fiction, prawda? Tomaszewski pozytywnie o kadrze. Jak wszystko dobrze się ułoży, to pochlebnie będzie wypowiadał się także o związku, z którego lada momento odejdzie wspomniany Lato.

Na koniec, odrobina motywacji przed kolejnymi meczami. Widać, że mobilizacja aż kipiała z zawodników przed pierwszym gwizdkiem wtorkowego, czy środowego meczu. Poważnie musimy rozważyć oddanie opaski kapitańskiej Wasilewskiemu. Ma gość siłę perswazji.



Słowem wstępu

niedziela, 14 października 2012


Blisko dwa lata temu, jako świeżo upieczony student z niepogniecionym indeksem w ręku i głową pełną pomysłów, założyłem bloga, na którym chciałem publikować teksty o tematyce sportowej. I publikowałem, choć z każdym kolejnym postem widziałem, jak z mojego internetowego dziennika schodzi powietrze. Dziś po tamtym blogu nie ma najmniejszego śladu. Często zastanawiałem się, dlaczego napisanie czegokolwiek i opublikowanie tego, sprawiało mi przyjemność tylko na samym początku. Bo zapał był słomiany? Bo może piszę jak nieudolny, samozwańczy dziennikarz-grafoman? Bo czasu za mało? Bo pisałem na kacu?
Po części pewnie na każde postawione pytanie, można odpowiedzieć twierdząco. Mnie jednak brakowało dwóch, jak się później okazało, podstawowych i najważniejszych elementów w publikowaniu swoich wypocin w sieci. Pomysłu i samodyscypliny.

Pisać o sporcie (zresztą nie tylko) może każdy. To jest właśnie urok życia w internecie. Dziś, jeśli się uprzemy, to za publicystę można uznać kogoś, kto rzuca mięsem w komentarzach pod newsami na portalach informacyjnych. Dlatego, jeśli chcesz się wybić ponad tłum, musisz mieć na siebie pomysł. Jeśli nie wiesz, jak wyróżnić się spośród ogromu innych publikujących, to nie będziesz wiele różnił się od osób, które z wciśniętym CAPS LOCKIEM krzyczą, że „Widzew kuca przy siku” lub „Tego i tego matka, robi to i tamto za Biedronką”. Nawet, jeśli wykażesz się elokwencją rzucającą na kolana.
Wiem, że marne to wskazówki, ale tego nauczyłem się przez te dwa lata w sieci, będąc blogerem. Chciałem być jak profesjonalny dziennikarz, który zainteresuje czytelnika i trochę powłazi mu w dupę. Nie wyszło, bo za mało było tego pierwszego, za dużo tego drugiego.

Postanowiłem zacząć od zera. Założyłem „Gola niedzielnego”, żeby zaspokoić własne potrzeby. Wpadłem na pomysł, aby stworzyć miejsce, gdzie możesz raz w tygodniu, w dniu wolnym od pracy, przeczytać coś o futbolu, który akurat przez ostatnie dwa lata mi nie zbrzydł, a co więcej, jeszcze bardziej mi się spodobał. Jeden tekst w tygodniu. Deadline, który sam sobie narzuciłem. To jak stopniowe rzucanie palenia. „Paczka na 3 dni”. Tutaj jednak nie chcę pozbyć się nałogu. Chcę go zdobyć. Chcę posiąść głód pisania. Znów czuję ten zapał, który towarzyszył mi przy zakładaniu poprzedniego bloga. Teraz mam jednak inne oczekiwania wobec „własnej twórczości”. Jeśli nikt nie będzie chciał mnie czytać, to nic się nie stanie. Ważne, aby co tydzień, w każdą niedzielę, pojawiał się tutaj kolejny wpis, a ja w każdy poniedziałek myślał o tym, jak za sześć dni kliknę przycisk OPUBLIKUJ w systemie bloggera.

„Gol niedzielny” ma być moją własną rubryką prasową w internecie. Takiej tradycyjnej jeszcze się nie dorobiłem, ale wszystko przede mną. To, że będę pisał o piłce, nie powinno nikogo dziwić. Z futbolem mam dziwne relacje. Czasem mam ochotę oddać go do adopcji, ale wiem, że tego nigdy nie zrobię, bo dostałbym depresji. Dlatego muszę o piłce pisać, bo tak mi najłatwiej wyrazić to, co we mnie wywołuje. A dlaczego w niedzielę? Akurat dla każdego kibica jest to dzień przeznaczony niemal wyłącznie na oglądanie meczów. Ja w tym dniu mam najwięcej wolnego czasu. Wynik tego prostego równania nasuwa się sam.

Na koniec tej spowiedzi, chcę wszystkich zapewnić, że blog nie ma charakteru religijnego i fanatycznego. Pod tym względem nie będę wyróżniał się od innych blogerów. Kolejny wpis (już zupełnie futbolowy) za tydzień w niedzielę.

Do zobaczenia.
 

Gol niedzielny Copyright © 2011-2012 | Powered by Blogger